Trzy x trzy = trzy!

VII runda Monster Energy Supercross na nowej arenie w Minneapolis to kolejne, trzecie już zwycięstwo Eli Tomaca w tegorocznej edycji mistrzostw USA. A także jeszcze więcej gleb i upadków.

 Był to „domowy” wyścig Ryana Dungeya, więc wielu liczyło na jego sukces, bo też aktualny mistrz klasy 450 dawno nie stawał na najwyższym podium. Do tego była to pierwsza runda (dla klasy 250 przede wszystkim) na Wschodzie, więc zobaczyliśmy wreszcie w akcji „konferencję Wschodnią” wraz z debiutującym naszym dobrym znajomym z MŚ MX2 Francuzem Dylanem Ferrandisem, który wybrał SX w Stanach i któremu marzy się by być drugim Musquinem. Do tego Adam Cianciarulo plus Zach Osborne oraz reszta no i po raz pierwszy po przymusowej przerwie (kontuzja) pojawił się w 450-tkach Justin Barcia na Suzuki.
Zapowiadała się więc ciekawa batalia pełna przygód, gdyż tor był upakowany zakrętami jak mało gdzie i naprawdę nieźle pokręcony. Właśnie ta charakterystyka toru napisała scenariusz, który najlepiej odczytał Eli Tomac! Najpierw jednak miał miejsce wielki odsiew w postaci upadków. Od kwalifikacji przez wyścigi półfinałowe trup słał się często i gęsto.
Klasa 250.
Wszyscy w roli debiutujących w sezonie i pierwszy sprawdzian formy. Już zaraz po starcie (wygranym przez Jordona Smitha) ziemi posmakowali Alex Martin (kadrowicz teamu USA w Maggiora na MXoN) z Petersem a wkrótce potem kolejni jeźdźcy polegli na „falach”. Prowadzenie objął Joey Savatgy a gdy zawzięcie ścigający go i bardzo szybki Osborne upadł w zakręcie, Joey niezagrożony dojechał jako zwycięzca, Smith jako drugi. Osborne zamiast pierwszego zwycięstwa w karierze musiał zadowolić się trzecim miejscem. Cianciarulo był 5-ty a debiutujący muszkieter z Francji 6-ty.
Klasa 450.
Gleb ciąg dalszy. Na dodatek w Heat Race kontuzji doznał Cooper Webb, gdy zaraz po dobrym starcie zaliczył twarde lądowanie i uszkodził lewe ramię. Kolejną ofiarą był Justin Bogle (w półfinale przeleciał przez kierownicę). Start wygrał nieoczekiwanie Cole Seely ale i on upadł wkrótce w zakręcie i na czoło wyszedł Millsaps. Zwycięzca Heat Race miał wprawdzie chrapkę na pierwszą wygraną ale to jeszcze nie jego czas, bo za nim jechali przecież Tomac i Dungey, dalej Musquin. Świetnym manewrem na skokach Tomac wyprzedził Millsapsa, za nim podążył Dungey i uzyskujący coraz lepsze czasy Musquin. Tomac spokojnie i pewnie jechał po swoją trzecią wygraną ale oto z tyłu Dungey nie dał rady Musquinowi i poległ dwa kółka przed metą! Oj Dungey, Dungey…. U siebie tak przegrywać???
W międzyczasie do Webba na listę ofiar dołączyli: Barcia, Reed, Grant, M. Stewart i coraz śmielej poczynający sobie „świeżak” na Husce Dean Wilson. Straszny odsiew! Za to triumf Tomaca zasłużony, Musquin też cieszył się z drugiego miejsca bo wyprzedzić Dungeya (niezbyt pewnie ale u siebie jadącego) to jest jednak zawsze coś. Czwarty dojechał Anderson. W generalce prowadzenie uratował jeszcze Dungey, ale za nim robi się coraz ciaśniej (2. Musquin, 3. Tomac, 4. Seely). Tomac przyznał po wyścigu, że czuł się mocno wyeksploatowany bo wyścig był jakby dłuższy o kilka kółek i najbardziej wyczerpujący w sezonie, gdyż tor był tak wymagający i kręty – mimo że dość krótki. No i ta symbolika trójkowa Tomaca: #3, trzy wygrane i… trzeci w generalce. Minneapolis pokazało ponownie, że póki walka o tytuł trwa, wszystko może się zdarzyć, każdy może leżeć no i że Dungeya można całkiem normalnie pokonać. Niekoniecznie nazywając się Eli Tomac…

fot. Red Bull