„Wymaga od tancerza pełnej koncentracji i cierpliwości w opanowywaniu. Umiejąc je tańczyć, zatańczy się wszystko, ale odwrotnie już niekoniecznie. Nauka tego tańca nie jest łatwa, a dobre opanowanie i wykonanie jest sztuką. Umiejętność przychodzi z czasem, przez co uczysz się kolejnej sztuki – cierpliwości”.
Tak mówią o argentyńskim tango specjaliści. Bardzo podobne wnioski płyną po pierwszej rundzie motocrossowych Mistrzostwa Świata rozegranych w miniony weekend na torze w patagońskich Andach. Tor zbudowany na wulkanicznym popiele stawia naprawdę wysokie wymagania i – niczym tango- uczy cierpliwości i opanowania. Nie da się na nim od razu wygrać, najpierw trzeba go opanować. A to wymaga większej wprawy, bo też i podłoże jest specyficzne jak mało gdzie i bardzo zdradliwe (śliskie i sypkie, a miejscami nagle twarde). Przekonało się o tym już wielu, nawet ci najlepsi. Rok temu Jorge Prado właśnie w Argentynie zaliczył spektakularny crash, który kosztował go najwięcej punktów w całym sezonie. Tym razem argentyńska szatkownica dokonała brutalnej selekcji już w sobotę, gdy w kwalifikacjach złamała kilka nadziei na dobry wynik. Wśród ofiar tego motocrossowego tanga na wulkanie znaleźli się zarówno ci młodzi, debiutujący w MŚ i na tej bieżni, jak też i starszy wyjadacze, z mistrzami świata włącznie.
Widać więc, że choć patagoński tor cieszy się renomą najpiękniejszego i najbardziej lubianego na świecie, to jazda po nim daje mocno w kość każdemu i bardzo łatwo można połamać sobie tam przysłowiowe zęby. Sobota była jak złowroga wróżba i przestroga uśpionego wulkanu by go nie lekceważyć. Prócz opisanych już przez nas sobotnich perypetii Gajsera, Cairolego i złamanej ręki debiutanta Briana Moreau, oraz seryjnego chyba pecha Dariana Sanayei, doszedł jeszcze Giena Bobryszew, który zaliczył wysiadkę z siodła i uszkodził nadgarstek. Efektem urazu była wymuszona bólem rezygnacja z udziału w niedzielnych wyścigach. Na domiar złego dla rosyjskich kibiców udziału w I rundzie nie wziął też debiutujący w klasie MXGP Vsevolod Bryljakov, który nie tak dawno wykurował kolano uszkodzone podczas domowego, rosyjskiego Grand Prix zeszłego lata.
Ale to jeszcze nie był koniec nieszczęść. Niedzielne wyścigi pokazały, że owe argentyńskie tango może stać się rosyjską ruletką. Z bardzo zaskakującym finałem. Poza jednym wyjątkiem- Jorge Prado, gdyż jego żadne problemy ani przygody nie dotyczyły tym razem. Hiszpan odczarował więc ubiegłoroczne niepowodzenie i z nawiązką wyrównał rachunki. Zwyciężył bowiem dwukrotnie, nie dając się wyprzedzić tym razem ani Olsenowi, ani Jacobiemu. Wyciągnął więc lekcję z soboty i pojechał jeszcze lepiej. Zgoła odmienne wspomnienia będzie miał niestety Sanayei, który ponownie przyjechał bardzo dobrze przygotowany do sezonu. Niestety, po sobotniej awarii swej zielonej maszyny, w pierwszym biegu o punkty poszło mu średnio (dopiero 12-ty), lecz w drugim gdzieś tam przedobrzył, i zaliczył solidną glebę, po której nie kontynuował jazdy. Jest cały, ale mocno poobijany. Ponownie odpadł z rywalizacji jako pierwszy i to już na 4. kółku! Jemu się chyba argentyńska runda musi wybitnie źle kojarzyć…
Na Prado nie było mocnych. Duet pomarańczek (Prado i Vialle) jak przed rokiem najlepiej rozpoczynał wyścigi, tyle że pierwszego holeshota sezonu zgarnął…jednak Tom Vialle! Debiutant nabrał więc szybkości i ma dobrze opanowane starty, co jest dla niego świetnym prognostykiem na dalsze rundy. Szybko jednak na torze było to, co tyle razy widzieliśmy w drugiej połowie tamtego sezonu. „Prado jedzie, Prado leci – w tyle za nim drugi, trzeci.”
Tym drugim był Vialle, a tym trzecim znowu Henry Jacobi. A więc numer 28. przed numerem 29. Pasuje. Ale tylko na chwilę, gdyż bardziej wyjeżdżony i doświadczony Niemiec objechał francuskiego młokosa. Lecz i on znalazł swego pogromcę. Z tyłu nadciągał bowiem duński ścigacz, który w sobotę dał radę nawet Prado. Thomas Kjer Olsen rozpoczynał wyścig z dalszych miejsc, ale tempo miał takie, że wystarczyło na Jacobiego, choć w pewnym momencie blisko było do ostrego kontaktu między nimi. Olsen nie ryzykował i „załatwił” Niemca na dystans, w bezpiecznej odległości. A jak tam niebiescy? Jago Geerts rozpoczął świetnie, bo ciągnął na wysokim 4. miejscu (zarezerwowanym zwyczajowo dla jego partnera z teamu, Watsona) ale zaliczył niegroźną glebę i stracił. Potem znowu to samo i jeszcze więcej stracił. A Ben Watson? No właśnie, jemu nie poszło za dobrze. Rozpoczynał z ok. 10-12 miejsca, potem jechał równo, ale dopiero na 9. miejscu i trochę za późno zabrał się za odrabianie strat. Urwał jedynie 2 pozycje rywalom, zatem nie był to wymarzony występ. Vialle nie ma jeszcze praktyki w MŚ MX2 i to widać, bo z biegiem czasu tracił, ale i tak pierwszy występ miał całkiem udany. Pierwsza trójka pierwszego wyścigu sezonu to: Prado, Olsen, Jacobi. Tak więc kwalifikacje nie 'kłamały”. Kto ma wysokie tempo na tym torze, ma je cały czas (chyba że nazywa się Sanayei i mu znowu padnie motor…).
Drugi wyścig w zasadzie potwierdził pierwszy, bo znowu super duet pomarańczek na czele minął linię holeshota, ale tym razem koledzy się zamienili i ubiegłoroczny rekordzista świata w ilości holeshotów (Prado, 26 wygranych) zgarnął swój pierwszy start. Wspomniana czołówka jechała świetnie, poza nieudanym startem Jacobiego, który jednak potem tak ambitnie nadrabiał szybkością straty, że z 14. miejsca po starcie, wyszarpał jeszcze 5. na mecie. Prado jechał niezagrożony na czele przez zdecydowaną większość wyścigu, ale… był ktoś, kto nawet próbował go wyprzedzić, jadąc równo z Hiszpanem. Mitch Evans, nowy australijski nabytek MX2 z teamu Livii Lancelot (HONDA 114) rozpoczął pięknie sezon dla swej drużyny. Tak jak poprzednik z krainy kangurów- Hunter Lawrence – zdobył szybko uwagę widzów swoją jazdą. Był wszak jeden rider, który go jeszcze wyprzedził, był to jednak dwukrotny drugi wicemistrz świata Thomas K. Olsen, więc Australijczyk absolutnie nie powinien narzekać. Pojechał w swym pierwszym występie w MŚ bardzo udanie i zasłużenie zdobył 3. miejsce na podium! Zwycięzcą wszystkiego był jednak Prado, a drugi zasłużenie został Olsen. Kolejni trzej w tabeli, czyli Evans, Vlaanderen i Jacobi mieli po tyle samo pkt, co pokazuje jak wyrównana robi się rywalizacja za plecami cudownego dziecka Hiszpanii – Jorge Prado.
Patrząc jednak na sobotę, kto wie czy tak do końca będzie to rywalizacja za jego plecami. Olsen wydaje się być coraz szybszy. Vialle musi jeszcze się nauczyć MX2 i dojść do tego poziomu jaki mają najlepsi i najszybsi, i utrzymać go całe pół godziny. Ben Watsonz kolei musi z siebie jednak dać więcej. Narzekał po wyścigach, że zmarnował trochę szansę i nie wyszło tak jak liczył. Nie ma jednak wyjścia- jeśli chce znowu być w ścisłej czołówce i walczyć o 3. miejsce, musi liczyć się Jacobim, Vlaanderenem i wspomnianym nowym graczem- Evansem. Na pewno w MX2 nie będzie nudno, bo jest tu ponownie więcej kandydatów do końcowego podium!
MXGP
Po sobotniej awarii motocykla Cairolego, w ekipie KTM szybko znaleziono winnego. Okazała się nim…pompa paliwa (padł pierścień). Słynny Sycylijczyk wiedział jednak dobrze, że o motocykl dalej martwić się nie musiał i jedyne co miał do zrobienia, to pojechać tak, aby wygrać. I ta sztuka mu się udała! W dodatku dwukrotnie. Gajser dwoił się i troił, dwa razy w ciągu tego weekendu jechał przed Włochem, ale potem doszła do głosu jego wewnętrzna zmora, którą jest popełnianie błędów. Przy mniej doskonałym opanowaniu motocykla niż to robi Herlings, oznacza to gleby lub utratę rytmu, albo po prostu za małą szybkość w kluczowych czy trudnych miejscach toru. A na to tylko czeka stary lis Cairoli.
Gajserowi nie pomogły najlepszy sprzęt i świetna technika. Widać, że Włoch używa wobec niego swego największego atutu: doświadczenia i opanowania. Doprawdy fascynujące jest to, że Cairoli wygrywa z Gajserem tak, jak Gajser wygrywał z Cairolim w…2016r. Tak jakby role się odwróciły i to Włoch ma lepszą, bardziej przebojową jakość. Informowaliśmy czytelników, że problem zdaje się tkwi jednak w głowie Słoweńca (tak to opisał nam jego ojciec) i to tam trzeba szukać rozwiązania, bo sprzętowo i technicznie wszystko jest na najwyższym dostępnym w Hondzie poziomie. Oby ten sezon był dla sympatycznego Tima powrotem do tego co miał najlepszego. Może zdąży powalczyć z Cairolim jak równy z równym zanim powróci do gry ten, na którego nikt nie ma sposobu… Wróćmy jednak do samych wyścigów. Pierwszego holeshota zdobył Julien Lieber, który zaczyna się wyraźnie rozpędzać w najwyższej klasie. Tu również sobota nie kłamała, bo na szpicy jechali wszyscy najlepsi w kwalifikacji. Febvre, Desalle, Gajser. Mają oni najlepiej „odczytany” tor i argentyńskie kroki w owym wyścigowym tangu im widocznie świetnie leżą. Szybko jednak wszystkich uporządkował Cairoli, który musi „zarobić” jak najwięcej punktów, zanim wróci szef całej zabawy – Herlings. Włoch wyszedł zaraz na prowadzenie i…nie oddał go już do mety.
Inni jednak nie mieli ani tyle wyczucia, ani nawet szczęścia. Pierwszą ofiarą w MXGP był Max Nagl, który nie ujechał nawet kółka, po kolizji z jednym z miejscowych. Kolejną ofiarą był świetny przecież technik od miękkich torów – Max Anstie, który odpadł po trzech okrążeniach. Dalej był Arnaud Tonus, który jechał swój pierwszy wyścig po ponad rocznej przerwie (miał pozrywane ścięgna i uszkodzone mięśnie) i na pełnej szybkości wyleciał z siodła. Ufff… sporo tam było niedobrego Za to Cairoli nie miał żadnych konkretniejszych błędów i jechał swoje perfekcyjnie. Bratobójcza walka zielonych (Desalle i Lieber) nieco przestawiła kolejność, ale później Gajser jednak wyprzedził Desalle’go i w końcówce wyścigu jeszcze Febvre’a, co dało mu solidne, drugie miejsce za Cairolim. Febvre musiał zadowolić się trzecią lokatą. Dalej byli Desalle, Paulin i…Van Horebeek, który tradycyjnie jechał bardzo równo swoje.
Drugi wyścig rozpoczął się od psikusa, jakiego wszystkim zgotował Lieber. Belg zgarnął bowiem swojego drugiego holeshota. Ale tuż obok białą linię minął już Gajser, a przy nim cała czołówka. Kroku w tango nie utrzymali jednak Paulin i Desalle. Ten drugi nagle przewrócił się i przy okazji wyhamował Seewera oraz podciął Paulina, który też poleciał na glebę. Ubyło więc dwóch klasowych rywali i czołówce nie groził nadmierny tłok. Tym bardziej, że za swoje holeshotowe „zuchwalstwo” szybko zapłacił Lieber (gleba i mocny spadek). Tragicznie źle było znowu z Naglem. Na 4. kółku wypadł nagle z gry. Jak się okazało, wraca do Niemiec, ale nie na treningi, lecz do lekarzy z powodu problemów z kolanem, które już wcześniej w trakcie jazdy na prostym odcinku nagle mu „chrupnęło” i nie pozwoliło na solidną jazdę. Niemiec nie chciał zawieść swoich kibiców i wziął udział w drugim biegu, ale musiał dać za wygraną. Niedobrze… Na czele bili się zawzięcie Gajser w Febvre’m, ale oto nadjechał Cairoli i zrobił z tym szybko porządek, wykorzystując po raz kolejny nieuwagę i zbyt szeroki tor jazdy Gajsera. Świetną walkę toczyli dalej Słoweniec z Francuzem. Byli mistrzowie świata nie chcieli ustępować, zamienili się miejscami, ale jednak póżniej szybszy i skuteczniejszy okazał się Gajser. W samej końcówce, gdy wszystko było już poukładane na czele, doszło niestety do jeszcze jednego nieszczęścia. Romain Febvre tak zadowolony z soboty i jadący bardzo solidnie, równo obydwa wyścigi popełnił mały błąd, który miał kosztowne skutki. Prawdopodobnie obsunęła mu się noga z podnóżka i po utracie balansu, motocykl mocno zarzuciło a rider na sporej szybkości grzmotnął w ziemię. Największe uderzenie poszło na prawą stopę i to właśnie to miejsce najbardziej ucierpiało.
Romain nie chciał pogarszać, usiadł i czekał aż go zniosą z toru. Ma solidny obrzęk w skręconej kostce i czekają go prześwietlenia (w środę), które mają dać odpowiedź co dalej. Trzecie miejsce które miał prawie w kieszeni, uleciało niczym dym z komina… To najdobitniej pokazuje, jak nieobliczalny bywa patagoński tor. Nawet najlepsi muszą się pilnować do samego końca, w każdej chwili. Inna sprawa, że nie każdemu ta piękna bieżnia odpowiada. Argentyńską bieżnię bardzo lubi jednak Van Horebeek, który często wyjeżdżał z Argentyny bardzo zadowolony (nie tylko z powodu rejsów motorówką po jeziorach). Ta prawidłowość znowu się potwierdziła, gdyż nieoczekiwanie to właśnie Belg stanął na podium, na jego najniższym miejscu. Ostatnio taki sukces miał miejsce u Horebeeka dość dawno, gdyż równe 2. lata temu i było to w… Patagonii. Zatem belgijski hokeista dobrze nauczył się argentyńskiego tanga na wulkanie, bo cały weekend szło mu bardzo dobrze. Dzięki prezentowi od Romaina Febvre, wszedł jednak na pudło, co było dla niego takim zaskoczeniem, że sam w to nie umiał uwierzyć. Radość była ogromna, a pamiętajmy, że to właśnie Jeremy najdłużej pozostawał bez teamu i jego los był bardzo niepewny. Dramat jednych bywa szczęściem drugich. Taki jest sport…. Podium w MXGP to zadowolony z siebie Cairoli (wykonał plan maksimum), całkiem zadowolony Gajser (wygrał sam ze sobą i z ubiegłorocznym falstartem), oraz przeszczęśliwy Van Horebeek. Mieliśmy więc w obydwu klasach małą niespodziankę na trzecim miejscu podium.
Jakie są pierwsze wnioski? Najlepsi nadal nimi są, a najszybsi chyba znowu wezmą udział w walce o końcowe podium w Hong Kongu. KTM nadal dominuje i znowu będzie ciężko innym ekipom im zagrozić. Argentyna dała wszystkim wycisk i nieco przerzedziła armię.
A pamiętajmy, że teraz czeka ich wcale niemniej łatwa przeprawa, bo pojadą w angielskim Matterley Basin, gdzie zeszłego roku było bardzo wiele wypadków i złamań. Tor nie dość że rasowo szybki, to mający meeega skoki na pełnej prędkości. Swoje trzy grosze może jeszcze dołożyć pogoda i kto wie, czy nie będzie powtórki z MXoN 2017, gdzie połowę sił wszyscy zużyli na walkę z błotem i ciężkimi warunkami. Na razie jednak znowu KTM triumfuje, a austriaccy managerowie mogą otwierać szampana i cieszyć się, że mają najlepszą ekipę pod słońcem!
Kolejna runda odbędzie się Anglii, 23-24 marca (startuje również EMX), a w kolejnych dwóch (Valkenswaard i Trentino) będziemy osobiście obserwować zmagania najlepszych jeźdźców świata. Dla Was!
fot. KTM, Honda, Monster Energy, Yamaha