To była trzecia edycja BESKID HERO, jedynego trzydniowego wyścigu górskiego hard enduro w Polsce. Impreza tym razem stała pod znakiem gorąca, braku większych opadów, masy chętnych do jazdy, i… pewnego chaosu związanego z oznakowaniem i pomiarem czasu.
Żeby nie zaczynać od negatywów, oddajmy honory organizatorom tego wydarzenia za kolejną edycję i całość prac przygotowawczych, urzędowych i innych, które były konieczne do przeprowadzenia tak sporej imprezy. Wprawdzie rejon zawodów parkiem narodowym nie jest, ale Beskidy nie są miejscem, gdzie ot tak sobie można wjechać w liczbie kilkudziesięciu motocykli w las.
A co dopiero w liczbie kilkuset maszyn. Przeprowadzenie takiego wyścigu, trwającego aż 3 dni jest wyzwaniem i co to ukrywać, pewnym obciążeniem dla miejscowych, którzy niekoniecznie kochają ryk silników i niekoniecznie chcą wąchać spaliny zamiast rześkiego powietrza nad jeziorem, gdzie zlokalizowany był padok. Z właścicielem kempingu i przystani też trzeba było się umieć porozumieć, żeby nie uznał takiej masy motocyklistów śpiących w kamperach i busach upchanych do granic możliwości na całym pasie brzegowym za nadmierne obciążenie.
Imprezie sprzyjała pogoda. Nie było większego błota, śliskiego podłoża i bagienka na ciuchach i motorach. W dodatku Góra Żar chyba użyczyła swej nazwy terenowi, na którym rozegrano wyścig, bo w piątek i część soboty z nieba lał się istny żar. Dobrze więc, że większa część trasy wiodła lasem, gdyż tam panował przynajmniej cień.
Piątkowy Prolog był krótszym przetarciem, zapoznaniem z terenem i rozgrzewką przed decydującymi dniami. Sobota okazała się katem wielu maszyn i ludzi. Tam już nie było żartów i trzeba było wydusić z siebie i maszyny co się dało. Jedni się nieźle potłukli, innym się odnowiła kontuzja na skutek najechania na coś, lub wjechania w nich przez mniej doświadczonych. Niejeden nie ukończył jazdy, bo trasa, choć dopasowana do poziomu poszczególnych klas, jednak dawała wycisk. Największą atrakcją chyba okazał się diabelnie stromy podjazd dla grupy PRO, usytuowany w pobliżu sobotniego startu. Tam właśnie ściągnęło sporo kibiców, którym niestraszne było strome podejście (a trzeba było tam trochę iść z buta…) i… lecące notorycznie w dół kamienie, strącane zarówno przez motocyklistów (rzadziej) jak i niestety przez samych kibiców (częściej).
Właściwie to na tymże podjeździe odbywały się dwie akcje równocześnie. Wjazd profi, żyłujących swe rumaki do granic możliwości i… festiwal lecących w dół kamieni. Problem w tym, że po obu stronach linii podjazdu stały dwa długie sznury kibiców i pomocników, ale że kamienie mają to do siebie, że nie lecą w bok, lecz głównie staczają się w dół, więc górne poziomy, notorycznie bombardowały dolne poziomy. Kilka razy tylko centymetry dzieliły ludzi od nieszczęścia… Co chwilę z góry dobiegał okrzyk „UWAGA! KAMIEŃ!” Parę osób niestety oberwało (piszący również) więc powraca kwestia rozsądku i bardziej przemyślanego przemieszczania się po tak niestabilnym podłożu.
Niektórzy kibice są tak pochłonięci akcją, że nie myślą o tym co robią i co mogą spowodować swoją nieuwagą. Hard enduro to sport wymagający podejmowania trafnych decyzji i MYŚLENIA – zarówno u ridera i u kibica.. Kibicowanie w hard enduro wiąże się wprawdzie z wysiłkiem i otarciami czy siniakami, ale nie powinno się wiązać z niepotrzebnymi urazami czy obrażeniami u kibiców. W dodatku wywołanymi przez ludzką nieostrożność. Dlatego apelujemy do co niektórych o większą UWAGĘ i pamiętanie o tym, że niżej są inni ludzie. Tego nie wolno ignorować. Albo liczyć że jakoś to będzie. Gdy dojdzie do wypadku, nikt z kibiców nie będzie się poczuwał do odpowiedzialności, ale komplikacje powstaną. I zawsze oznaczają trudności dla organizatora. Pamiętajcie o tym!
Wróćmy do samego wyścigu. Od momentu w którym wiadomo było, że nie wystartuje Dominik Olszowy i Łukasz Kurowski, faworyt w grupie PRO wydawał się oczywisty. Oczywisty ze względu na posiadane umiejętności jak i poprzednie wyniki. Dawid Cyprian (Czechy) już rok temu był bliski zwycięstwa, ale właśnie Olszowy „zapobiegł” triumfowi Czecha, okazując się na niemal swoim terenie lepszym. Tym razem nikt zapobiec triumfowi Cypriana nie zdołał. Znakomity Czech był w sobotę zdecydowanie najlepszy, a w niedzielę tylko postawił kropkę nad „i”. Na dodatek jego ojciec zwyciężył w klasie EXPERT Masters, więc duet Cyprianów znowu potwierdził swoją klasę.
Ale za Dawidem była niemal cała polska czołówka i młoda generacja z którą wiążemy spore nadzieje. Świetnie wypadli Emil Juszczak i Oskar Kaczmarczyk (3 i 4. miejsce). Ale najlepszym Polakiem w klasie PRO okazał się Maciek Łoboz, drugi Hero po Cyprianie. Piąty był Rafał Troszok, szósty Grzesiek Kargul (jadący w barwach X-CROSS). Wspomniany podjazd okazał się z biegiem czasu ciężką próbą, gdyż rozbieg z którego się napędzali riderzy uległ rozbiciu i nie było tam już takiej przyczepności. Wielu kończyło w połowie i albo byli wyciągani, albo musieli decydować się na trawers, który wcale łatwy w miękkim i zdradliwym a przede wszystkim stromym gruncie nie był. Kibice co nieco pomagali, ale główną pomoc mogli nieść inni zawodnicy.
Niektórzy (jak np. Kaczmarczyk) woleli nie korzystać z pomocy „niedozwolonej” i radzili sobie po swojemu. Paru innych nie było aż tak wybrednych, gdyż chęć wjazdu na górę zwyciężyła. Odważnie atakowali ów podjazd Kaczmarczyk, Juszczak i Kargul, ale Dawid Cyprian wydawał się mieć patent na wszystkie trudności. Wyjątkową upartość pokazał i podziw u kibiców wzbudził Łukasz Adamczyk i Paweł Modras, którzy po kilka razy próbowali ugryźć wjazd. Zmierzył się z nim również Sebastian Krywult, który będąc wprawdzie członkiem ekipy organizacyjnej bardziej pilnował przebiegu imprezy, ale nie odmówił sobie tej przyjemności próby wjazdu. W pewnym momencie na podjeździe pojawił się…amator z klasy Hobby – Janek Kowalówka, który chyba pomylił trasy (a może jednak nie?). Ostatecznie sobota dała mocno popalić, nie tylko gorącem na dole i trasą na górze, ale również oznakowaniem. O tym jednak dalej.
Finałowy dzień i ostatnie rozstrzygnięcia. Na odwróconej nieco trasie. Kto miał nie za dużą stratę, mógł coś niecoś nadrobić, a kto nie uważał, albo miał po prostu pecha, nie ukończył albo zanotował sporą stratę. Nie ma się co dziwić, bo sama uwaga i umiejętności nie wystarczają, gdy do głosu dojdzie złośliwość rzeczy martwych, albo po prostu wredny pech. A niejedna maszyna wyzionęła ducha, obrazowo mówiąc. Pecha miał jeden z młodych debiutantów w tej imprezie, który musiał poddać się, gdy jego motocykl odmówił posłuszeństwa. Powróciły jednak również demony soboty w postaci kiepskiego oznakowania trasy i nie dość dobrej pracy ekipy pomiaru czasu. Liczne uwagi zawodników dotyczyły zarówno celowego (czyli ewidentnie nieuczciwego!) skracania trasy przez niektórych, ale i licznych pomyłek riderów, wynikających właśnie z owego oznakowania.
Ci najbardziej doświadczeni jakoś wybrnęli w tego ambarasu i w sporej liczbie znowu pojechali swoje, a tym najlepszym ponownie okazał się Dawid Cyprian. Drugi czas miał ponownie Maciej Łoboz, dalej Kaczmarczyk, Juszczak, Kargul. Wśród pań ponownie wyraźnie najlepsza była Kalina Pustelnik. W Hobby Masters znów błyszczał Piotr Arkit (tylko 2. riderów zeszło poniżej 2 godzin), a w klasie Hobby Konrad Wiśniewski (najlepszy obydwa dni). W Expert Masters ponownie górował Zdenek Cyprian, a podobnie najlepszy w grupie Expert był Kacper Herrman, więc niespodzianek wielkich nie było.
Trzeba przyznać, że wyniki końcowe u najlepszych były odbiciem ich postawy i czasów z całości wyścigu. Z biegiem czasu riderzy lepiej odczytywali trasę i spora ich część w niedzielę już nieco lepiej jechała. Bohaterem Beskidów i Góry Żar został więc przede wszystkim Dawid Cyprian z Czech, ale można śmiało rzec, że każdy komu dane było ów trudny wyścig ukończyć, pokonać trudności i owe problemy orientacyjne, też jest bohaterem. Liczna rzesza startujących, w tym wielu gości zagranicznych wyjechała po nowym egzaminie jakościowym, z nowymi doświadczeniami. Nasza czołówka pokazała, że dalej idzie w górę, jest mocna i procentują wszystkie poprzednie starty. Chłopaki robią dobrą robotę i rozwijają się.
Oddajmy teraz głos kilku bohaterom Beskid Hero. Jak oni podsumowali swój udział?
Ewa Pikosz (2. miejsce w klasie Kobiety): Gdy w zeszłym roku zjeżdżałam do padoku miałam łzy w oczach i powtarzałam „nigdy więcej”. Gdy ruszyły zapisy w 2019 siedziałam jak na szpilkach, aby zdążyć z rejestracją. Beskid Hero stał się dla mnie wyzwaniem. Postanowiłam trenować, by móc w tym roku zrobić więcej niż 1 okrążenie. Przygotowywałam nie tylko swój organizm, aby podołać kondycyjnie, ale poświęciłam mnóstwo motogodzin na treningach w górskich terenach. Czy organizator również wyciągnął wnioski po edycji 2018? Można by było się zastanawiać. Trasa dla klasy Hobby była łatwiejsza w moim odczuciu, co na pewno przyciągnie zawodników i w przyszłym roku. Jednak ponownie na starcie zabrakło nagłośnienia co wprowadzało chaos, przez co oczekiwanie na start przeciągało się w nieskończoność. Na prologu znów zawodnicy gubili się, a na samym wyścigu jeżdżenie poza trasą odbywało się na porządku dziennym. Największą jednak porażką zawodów był pomiar czasu. Oczekiwanie 5 sekundowe na odbicie numeru tworzyło kolejki, a finalnie moje dwugodzinne oczekiwanie na wejście na podium zostało odwołane otrzymując informację, że nagrodę otrzymam pocztą. Dwa dni, momentami wysiłku ponad siły, determinacja do zaliczenia jak największej ilości check pointów, pokonywanie swoich słabości, walki o podium, a tutaj tak OGROMNE rozczarowanie. Uważam, że powinniśmy wspólnie zastanowić się co zrobić, aby uniknąć takich sytuacji na kolejnych zawodach, bo szkoda by było je stracić z kalendarza. Niemniej jednak podziękowania dla wszystkich Aniołów Stróżów spotkanych na trasie, wszystkich riderów, którzy uczciwie piłowali podjazdy w zakresie taśmy no i właścicielom terenu za umożliwienie po raz kolejny zmagań w tak pięknym terenie!
Dawid Cyprian (wypowiedź z soboty), zwycięzca Beskid Hero 2019 w klasie PRO: Trasa bardzo mi się spodobała, pasowała mi, choć było kilka miejsc, gdzie trzeba było wiedzieć jak „wyskoczyć”, żeby dobrze wylądować. W mojej opinii warunki były lepsze niż rok temu, gdy mieliśmy mokro i miało to spore znaczenie dla jazdy, gdyż było ślisko i nie można było w pełni wykorzystać szybkości jazdy. Myślę, że poradziłem sobie całkiem dobrze z trasą, choć jak zwykle coś można było zrobić lepiej. Orientacyjnie nie zawsze było wszystko jasne, ale najważniejsze, że zrobiłem swoje dobrze i miałem najlepszy czas. Moim celem na niedzielę jest przypilnowanie przewagi i pełna kontrola nad jazdą, a może nawet powiększenie tej przewagi. Jestem dobrej myśli. Szkoda że nie mogę rywalizować z Dominikiem. Cenię go za jakość i umiejętności. Dobrze jest mieć takich rywali. Na Beskid Hero trafiłem, będąc zaproszony przez Tomka (Gagata), z którym się znamy jakiś czas. Impreza bardzo fajna i chętnie się na niej znowu pojawię.
Oskar Kaczmarczyk (4. miejsce w klasie PRO): Moje drugie Beskid Hero za mną. W przeciwieństwie do edycji 2018 zdecydowanie bardziej udane, bo podsumowane 4. miejscem w klasie PRO. Trzy dni ścigania na zboczach Góry Żar dały mi mnóstwo radochy i satysfakcji, tym bardziej, że na trasie klasy PRO było co robić. Nie zabrakło więc trawersów, stromych podjazdów, zjazdów oraz potoków, choć w ich przypadku, liczyłem akurat na nieco większą ilość. Na prologu też było ciekawie, choć swój pierwszy przejazd zaliczam do nieudanych. Pogubiłem się na trasie, nie mogłem się połapać w otaśmowaniu i błądziłem kilka minut po lesie szukając trasy. Drugi przejazd poprawiłem i byłem 5-ty. Najlepiej pojechałem trzeciego dnia, kiedy to na mecie zarejestrowałem się jako trzeci. Drugi dzień też uważam za nienajgorszy, ale przygody z pewną gałęzią, która wbiła mi się w lagi, kosztowały mnie bardzo dużo czasu, którego nie byłem w stanie odrobić. Ostatecznie w sobotę byłem 5. W sezonie 2020 liczę na powtórkę imprezy, bo teren do ścigania jest na Górze Żar po prostu mistrzostwem świata.
Dawid Babicz (klasa PRO, nie ukończył niestety wyścigu): Nie dojechałem po prostu. W pierwszy dzień jeden koleś we mnie wjechał i mi się odnowiła kontuzja, niestety. Oznakowanie trasy to była jakaś masakra! Z pierwszego na…piąty checkpoint wjechałem. Jak? Pojęcia nie mam… Opinie ja i moi koledzy klubowi mamy takie same jak przed rokiem. Impreza bardzo fajna. Tylko jest kilka rzeczy do poprawienia. Taśmy powinny być w żywszych kolorach i na rozjazdach/zjazdach/podjazdach powinny być wyraźne tabliczki ze strzałkami w która stronę jechać. Strasznie słabo to było miejscami oznakowane… Czasami trzeba się było zatrzymywać, żeby dobrze widzieć co dalej, gdzie w ogóle jechać. Tam nie trzeba wiele, żeby to było naprawdę dobrze oznaczone. Żeby nie było takiej ruletki jaka miała miejsce. Czyli że jedziesz i nie wiesz czy dobrze czy źle jedziesz. Myślę, że trzeba by organizatorom wyraźnie powiedzieć co powinni poprawić, co trzeba zmienić a będzie dobrze. Sama impreza jest bardzo dobra i potrzebna.
Na koniec łyżka dziegciu w tym sportowym miodzie. Liczne krytyczne uwagi dotyczyły oznakowania trasy i problemów orientacyjnych. Jeżeli riderzy mają słuszne zarzuty i oczekują wyścigu po jasno wyznaczonej trasie, to impreza nie może przypominać rajdu na orientację. Nie mówiąc o tym, że niektórzy wyraźnie wspominali o celowym skracaniu trasy przez innych, albo niepotrzebnym błądzeniu i złej pracy pomiaru czasu. Jeśli ktoś twierdzi, że dostał niesłusznie karę a widział innych, którzy skracali trasę i oni tej kary nie dostali, to trzeba by takich sytuacji unikać i nie wypaczać nikomu wyniku.
My dodajmy do tej listy jeszcze brak oznakowania dojazdu na miejsce imprezy, mylny opis na stronie www (rejon dolnej stacji wyciągu nie był padokiem!) i sprowadzenie najbardziej podstawowego oznaczenia do… aplikacji na smartfona. Na ile ten pomysł okazał się średnio trafny, pokazało życie. Tłum ludzi szedł przez las nie wiedząc czy dobrze idzie, gdyż większość ludzi nie należy do speców od orientacji w terenie, a wielu starszych wiekiem kibiców w ogóle nie korzysta z mapy w telefonach. Wszędzie na świecie – niezależnie od zdobyczy elektroniki- oznacza się napisami i tablicami takie rzeczy jak dojazd do padoku, dojście do rejonu START, META. Gdy tego nie ma, człowiek sam nie wie gdzie co jest. A nie każdy jest leśnym harcerzem, który trafi „na czuja” i na zmysł orientacji…Poza tym, aż się prosiło dać na wjeździe do miejscowości widoczną wyraźnie tablicę czy baner z nazwą BESKID HERO, bo przecież ta impreza stała się już wizytówką tej okolicy..
Liczymy że na kolejnej edycji organizator zadba o podstawowe oznaczenie najważniejszych miejsc. Tak by kibice wiedzieli jak dojechać, w którą stronę iść i gdzie co jest. Zamiast w kółko pytać słabo zresztą zorientowanej obsługi…Uwagi i doświadczenia oraz oceny są po to, by z nich zrobić mądry użytek. No, dość narzekania. Trzy dni walki z Górą Żar w żarze, cieniu i zachmurzeniu na zmianę riderzy mają za sobą. Zobaczymy jak impreza dalej się potoczy. A dla kibiców i fanów hard enduro mamy małą niespodziankę. Chcecie bliżej poznać Dawida Cypriana? Zapraszamy do lektury X-cross. W kolejnym numerze wywiad ze zwycięzcą Beskid Hero.
fot: Alek Skoczek