Grodków to mała miejscowość o długiej historii, położona na styku Opolszczyzny z Dolnym Śląskiem. Zbyt wiele się tam nie dzieje, dlatego coś nowego, coś dynamicznego i przede wszystkim coś dostępnego dla wszystkich musiało być wydarzeniem przyciągającym uwagę mieszkańców. Tym czymś okazała się debiutująca w Grodkowie runda Mistrzostw Strefy Południowej MX.
Po kilkunastu latach przerwy wyścigi wróciły tam na dobre! Pierwsze wrażenia? Dawno nie widziałem w kraju tak dobrze i solidnie oznakowanej imprezy. Na zjeździe z głównej trasy do miasta wyraźna tablica ze strzałką. Na skrzyżowaniu z głównej ulicy wyraźnie oznakowany zjazd do miejsca zawodów, a już na miejscu wyraźne, doskonale widoczne tabliczki ze strzałkami- gdzie parking dla kibiców, a gdzie padok.
Tak powinno właśnie być i to wszędzie! Nieźle przygotowana, skoszona łąka, rozległy padok i co najważniejsze – odnowiony zupełnie tor. Tor, który już niejedne wyścigi wysokiej rangi widział. Kiedyś działo się tu wiele. Później coś umarło, zostało parę niedobitków, ale duch jazdy na crossie nie umarł. Od kilku lat na strefie, a potem na MP zaczęło się pojawiać coraz częściej i coraz wyżej w punktacji nazwisko Andrzeja Seremeta (i nie chodzi wcale o byłego ministra…). Później na rozmaitych zawodach południa kraju pojawili się Patryk Dziasek (brylował nie raz w MX1C), Radek Osypowicz i kolejni nowi zawodnicy. W końcu klub się ożywił, a ponieważ w mniejszych miejscowościach łatwo pozarażać ciekawą pasją innych ludzi, więc w ostatnich dwoch latach klub wyraźnie nabrał wiatru w żagle i pojawiło się w nim kilka nowych postaci, w tym jedna jeżdżąca dziewczyna (Laura Korzeniowska, która startuje wraz z ojcem Konradem).

Radek i Mateusz Chowaniec to kolejny duet rodzinny jaki zaczął pojawiać się na zawodach. Wiosną 2017r w głowie prezesa „AMK Grodków” już siedziała mocno myśl, by tę tendencję wzrostową przekuć w coś konkretnego, bardziej wyrazistego niż treningi po zarośniętym trawą starym torze. I po raz kolejny okazało się, jak wiele znaczy siła ludzkich chęci i konsekwencja w działaniu. Prezes Andrzej Seremet skupił wokół siebie sztab ludzi, którzy również chcieli czegoś więcej. A że to ludzie przedsiębiorczy, potrafiący zachęcić swoje rodziny i znajomych do działania, więc jesienią ub. roku zorganizowano Piknik Motocrossowy w ramach obchodów 750-lecia miasta.

Piknik okazał się znakomitym przypomnieniem dla mieszkańców, którzy cała lata nie widzieli u siebie wyścigów MX. Okazał się też dużym wydarzeniem sportowym, które obserwowało naprawdę wielu widzów. Zaangażowano nawet ludzi z miejscowego MONARu, którzy chętnie pomogli w całym przedsięwzięciu. Wspólnymi siłami sporej rzeszy ludzi udało się więc niejako wskrzesić pamięć o motocrossie w Grodkowie, ponownie zwrócić na niego uwagę mieszkańców. Tym bardziej, że odbyły się wtedy również wyścigi, był nawet chronometraż i nagrody! Po tak udanym wejściu zostało już tylko jedno: zorganizować zawody konkretnej rangi. I właśnie w niedzielę 12 sierpnia odbyła się ponowna inauguracja zawodów na torze AMK Grodków.

Torze ładnie odnowionym, dość szybkim i przypominającym nieco twarde, czeskie obiekty. Skoro o Czechach mowa, to warto wiedzieć, że niektórzy riderzy z Grodkowa (w tym przede wszystkim prezes) są częstymi gośćmi na czeskich torach. Znają ich w Trutnovie, Żamberku, Rudniku i nie tylko, więc jest gdzie podpatrzeć jak przygotowują tory Czesi i wziąć udział w ich zawodach. To wszystko potem się przydaje. Tym bardziej, że trzeba było wykonać kawał solidnej roboty, by zagwarantować poziom minimum strefowy. Czy to się udało? Owszem, tor został dobrze przygotowany, wody nagle nie zabrakło i choć w paru miejscach nieźle „zadymiło”, to jednak recenzje były u większości przychylne. Tor grodkowianie zrobili bowiem ciekawy, szybki ze zwłaszcza jednym dłuuugim skokiem (wzdłuż nasypu kolejowego), gdzie widzowie mogli oglądać naprawdę dalekie loty.

Miłym i ładnym dodatkiem do wyścigów okazały się też „dziewczyny z parasolkami”, pełniące rolę Monsterek startowych. Ktoś pomyślał i o ładnej oprawie tego typu, a więc widać, że Grodków myśli o uatrakcyjnieniu swojej imprezy. Jak więc wypadły te zawody w oczach obserwatorów? W naszej ocenie na największe brawa zasłużyli organizatorzy- za całość wykonanej, solidnej pracy przy przygotowaniu toru, jego nawodnieniu (pomogło w tym też trochę niebo, za co podziękowania kierować należy wiadomo gdzie…) ale i kibice! To jest mało powiedziane: kibice zasłużyli na autentyczne podziękowania, ponieważ nie dość że licznie, bardzo licznie, całymi rodzinami zjawili się w kilku miejscach toru, obsiadając wszystkie skarpy (w tym kolejową) to w dodatku wytrwali całe, długie godziny i to w pełnym słońcu! To naprawdę rzadkość, gdy zawody się rozkręcają, a potem wchodzą w fazę kulminacyjną, mając jeszcze obsuwę (to przez brak karetki, która musiała odwieźć glebowicza do szpitala), a na torze dalej są tłumy.

Dzieci nie płakały do domu, matki nie zrzędziły że trzeba obiad gotować itd. Możliwe, że w tak licznej frekwencji pomógł…brak basenu w pobliżu, gdyż niechybnie sporo ludzi zwiało by w taki upał nad wodę. Ale i tak wrażenie pozostało bardzo dobre, gdyż kibice nie byli tylko biernymi obserwatorami, lecz żywo reagowali na to co się działo. Zwłaszcza gdy działo się groźnie, a takich kilka momentów było. Tak więc Grodków ma silny potencjał w licznych kibicach, którzy nie pogardzili tym wydarzeniem i chętnie je obejrzeli. To jest coś, czego w wielu miejscach nie ma i nie wiadomo nawet kiedy będzie. Jedną z największych trudności jest przecież właśnie ściągnięcie na takie imprezy widzów. Nowych widzów, którzy nie widzieli jeszcze wyścigów. A tymczasem Grodków już to ma! Okazało się, że ludzie pamiętali dawniejsze zawody, wspominali je i z zaciekawieniem przyglądali się popisom dzisiejszych zawodników i zawodniczek.

Był jednak ktoś, kto pamiętał tamte, dawniejsze lata. Paweł Szturomski, bo o nim mowa, kiedyś jeździł w Grodkowie a teraz mógł sobie „odświeżyć pamięć” i polatać do woli. Polatał na tyle dobrze, że wyciął konkurentów w pień i to dwukrotnie – w klasie Masters a potem w OPEN. Tak więc szanowany i znany gość ze Strefy Zachodniej zdominował imprezę w Grodkowie i wywoływał liczne słowa uznania za prezentowaną jakość i szybkość u kibiców. Gości z Zachodniej było zresztą więcej, bo też nareszcie terminy nie kolidowały i Południe jechało jako jedyna strefa. A że z Zachodniej na Opolszczyznę nie tak daleko więc… Przybył też „Gang Boeingów”, czyli solidna ekipa z BRY-TECH Racing. Chłopaki mają numery startowe wyjęte żywcem z wykazu modeli samolotów tej słynnej amerykańskiej firmy. W klasie MX2C było więc jasne, że osamotniony Grzesiek Dróżdż („Kita”), wobec braku lidera początku sezonu Dawida Dudarewicza, będzie miał potężną konkurencję w osobach Dawida Słabego (kiedyż on zmieni to nie pasujące do jego jazdy nazwisko?) Sebastiana Dąbrowskiego, czy znanego z oklein (SM Stickers) Michała Sobczyka.
Pierwszy wyścig pokazał, że całe trio gości potrafi zająć najlepsze 3. miejsca, nie dając większego wyboru innym. „Kita” musiał zadowolić się najpierw czwartym, a dopiero potem trzecim miejscem. Ale na podium jednak wszedł, wobec kłopotów Sobczyka w drugim wyścigu. Zwyciężył bezapelacyjnie Dawid Mocny, przed Sebastianem Dąbrowskim. To był popis godny klasy wyższej niż MX2C. Z kolei w klasie MX1C wydawało się, że poszaleje u siebie coraz mocniejszy Krzysztof Urban, jeden z najciekawszych riderów u grodkowian, ale niestety przyjechał Dominik Kaźmierczak z klubu we Wschowej i… wygrał, biorąc dublet. Krzysiek zajął 2. miejsce, zaś trzeci był Paweł Adamczyk z KM Chojna. Goście więc mocno pomieszali szyki i punkty „południowcom”. Co nie udało się im w klasach najwyższych, wzięli w tych niższych. Kamil Maślanka znowu był klasą sam dla siebie, odlatując w siną dal zaledwie trzem konkurentom w klasie 85cm, ale prezentując znowu kawał dobrej jazdy przed przedostatnią rundą MP.

Wanessa Rapacz odfrunęła wszystkim dziewczynom i to mocno, nie pozostawiając złudzeń kto tu jest najszybszy. Wysokie loty paru dziewczyn wzdłuż torów powodowały spore poszerzanie się gałek ocznych u niejednego widza. Miło było obejrzeć w akcji trzy przyjezdne dziewczyny, które nieczęsto u nas oglądamy. Przede wszystkim barwną Justynę Melech (2 miejsce na podium) a także Monike Fryc i Anię Oleśniewicz. Ostro wzięła się też za jazdę Marta Frączek. Tyle że jeszcze ostrzej powalczyły między sobą Justyna Melech z Zuzią Rusin. Tu było widać sporą zaciętość, ale ostatecznie to Justyna zdobyła 2. miejsce na pudle, a trzecie przypadło Zuzie. Natomiast klasa 65cm miała jednego małego mistrza. Był nim świeżo przybyły po wizycie w studio „Dzień dobry TVN” Seweryn Gazda.
Ale prawdziwa gratka miała miejsce w wyścigach OPEN tyle że… głównie pomiędzy juniorami! Gratka i jednocześnie…jatka. Tak, bo nie dość że ostrą walkę stoczyli Michał Śpiewok z Łukaszem Papierzem, to jeszcze cięli się na zabój Klaudiusz Górny z Darkiem Rapaczem. I to jak! Raz jeden lepszy a raz drugi. W drugim biegu najwięcej się działo, gdy najpierw Rapacz był szybszy, ale potem Górny, który długo jechał przed góralem. Rapacz nie umiał znaleźć sposobu na rozpędzonego Klaudio. Potem, gdy wydawało się, że karty są już rozdane – nieoczekiwanie Darek zastopował na skutek pechowego oberwania kamieniem w krtań (co spowodowało problemy z oddychaniem) i musiał zakończyć udział.
Było to w końcówce wyścigu i szkoda że nie obejrzeliśmy co dalej zrobią obaj młodzi ściganci. Doszło więc do nieoczekiwanego zakończenia w klasie Junior, bo oto wygrał nie Rapacz, lecz Górny.

Co sprawiło mu zresztą wielką radość, bo sam przyznał, że od dawna chciał wygrać z odwiecznym rywalem. Góral z Osielca mimo pecha jednak zdołał zająć 2. miejsce na podium imprezy. Trzeci był kolejny gość z Zachodniej- Damian Azmin. W OPEN tron zwycięzcy przypadł oczywiście Szturomskiemu, ale kolejne miejsca zajęli już „południowcy”. Drugi był Piotr Szczepanek z Kielc, po bardzo dobrej jeździe (dwukrotnie drugi) a trzeci Łukasz Papierz. Bardzo ciekawie mogłoby być, gdyby Juniorów klasyfikowano jako OPEN… Organizatorzy wraz z władzami ufundowali 3 nowe kaski, plus sporo upominków, więc niejeden rider wyjechał z czymś. Klasa Masters to dominacja Szturomskiego, ale już drugi był zasłużenie prezes grodkowskiego klubu- Andrzej Seremet.

Trzecie miejsce zajął powracający do dobrej dyspozycji Janusz Śpiewok – żywa historia polskiego MX, bardzo utytułowany rider, startujący obecnie w barwach MTR Osielec. Wyścigi klasy Junior oraz inne wśród starszych riderów miały też swoich pechowców. Jednym z nich był Michał Śpiewok, który świetnie wystartował (co nie zawsze było u niego widywane), ale pierwszego biegu nie ukończył, bowiem wyrwał… kierownicę zaliczając glebę przy mecie. Jechać się z tym mnie dało i syn utytułowanego Janusza Śpiewoka musiał przedwcześnie zjawić się na padoku.

Innym glebowiczem był Kuba Gutowski czy Benek Stasiewicz, a już w ogóle wielki pech spotkał braci Żerelików (Polkowice), gdyż Łukasz zaliczył poważną glebę (został odwieziony do szpitala), a Igor pomagając bratu po upadku nie ukończył wyścigu pierwszego, a w drugim nie wziął udziału. W ogóle mieliśmy kilka niezłych karamboli, ale co ciekawe, prawie nic nie wydarzyło się w zwyczajowo „felernym” pierwszym zakręcie, lecz… na pierwszej hopie, a najgorsze rzeczy działy się na zjeździe z niej. W tym momencie powraca jak złośliwy bumerang temat flagowych. No niestety, gdy sytuacja wymyka się spod kontroli i dochodzi do niepotrzebnych, wręcz niebezpiecznych scen, trzeba szybko reagować. I to prawidłowo reagować, a nie tworzyć jeszcze większe zamieszanie, albo chaos. A właśnie taki chaosik zapanował kilka razy na tej imprezie.
Na wspomnianej pierwszej hopie i… w rejonie startu, gdzie funkcyjni pogubili się zupełnie i ewidentnie brakowało tam kogoś, kto szybko wyjaśni wątpliwości i zaprowadzi ład. Wydaje się też, że nie sprawdziło się łączenie funkcji spikera z dyrektorem zawodów (w tej podwójnej roli wystąpił Andrzej Rencz), w dodatku prowadzone ze zbyt dużej odległości. Powodowało to nie dość dobrą komunikację ze strefą startu i z tego brały się nieco chaotyczne momentami poczynania, lub brak jednoznacznych decyzji. Z uczciwej analizy tego wszystkiego co miało miejsce (dokonanej na spokojnie, po wszelkich emocjach) widać, że jednak większy nacisk należy kłaść na takie szkolenie flagowych, aby nie mieli oni żadnych wątpliwości co i gdzie należy zrobić.
Gdy na zeskoku za hopą ktoś leży i nie może się ruszyć, podstawową rzeczą jaką musi wykonać flagowy, jest właściwa sygnalizacja i wejście na część toru, jaką należy wyłączyć z ruchu nadjeżdżających. Musi być wyraźnie sygnalizowane gdzie nie można jechać a już nie daj Boże skakać. Tymczasem stało się tak, że flagowy tak bardzo chciał zatroszczyć się o leżącego za hopą, że…zapomniał o nadjeżdżających. A jeden z nich skoczył akurat na tę część toru gdzie stał ów flagowy i o mało go nie staranował w locie, a przy okazji paru innych osób trzecich, które tak naprawdę nie powinny w tym miejscu być. Zawiodła trzeźwa ocena sytuacji i zabrakło zdecydowania. W tak newralgicznych miejscach powinno być po prostu dwóch flagowych, lub flagowy i ratownik, który zajmie się leżącymi.
A tak poza tym, to ciężko nadjeżdżającemu na skok amatorowi w ciągu 1,5-2 sekund zdecydować, którego z machających na hopie (a było ich ze czterech) ma bardziej posłuchać i gdzie ostatecznie jechać. Nie wolno dopuszczać do tego typu sytuacji, bo to może się bardzo zemścić. Również na organizatorach, którzy zawsze potem gdy coś złego się zdarzy, mają kłopot i sporo tłumaczenia się rozmaitym służbom oraz władzom. Najlepszym przykładem takiego zdarzenia był niestety najgroźniejszy wypadek, jaki miał miejsce wtedy, gdy wszyscy myśleli już o zakończeniu imprezy. Jeden z riderów pechowej tego dnia klasy Junior, zaliczył poważny upadek (samoistnie, przez błąd własny) gdy na jednym z zeskoków przeważyło go przez przednie koło i doszło do koziołkowania ridera z motocyklem po twardym, ubitym podłożu. Wszyscy zamarli, bo rzeczywiście była to groźna kraksa i nie było jasne w jakim stanie jest poszkodowany. Wezwano śmigłowiec LPR i odtransportowano zawodnika z MK Czerwionka do szpitala w Opolu, gdzie został poddany szczegółowym badaniom i wprowadzony w stan śpiączki. Jak się okazało, najbardziej ucierpiała głowa oraz klatka piersiowa, ale o dziwo, nie było żadnych złamań, więc wnioski są takie, że chłopak wyjdzie z tego cało.
I to jest pokrzepiająca wieść. Mniej zadowolone miny mieli ci, którzy musieli wyjaśniać policji co to jest motocross i dopilnować sprawy motocykla poszkodowanego ridera, który został „zabezpieczony” przez policję i zatrzymany do badań przez biegłego. Kilku innych riderów poczuło na własnej skórze i kończynach jak to jest, jak się ma niefart. Jednakże pomimo tych niedobrych rzeczy, całokształt imprezy trzeba uznać za udany. Weźmy pod uwagę fakt, że to miejsce tak naprawdę zaczyna od nowa. A mało kto zaczyna z tak liczną widownią. Widownią, która tak bardzo chciała obserwować wyścigi, że przyblokowała pobliską ulicę samochodami i nie chciała mimo napomnień zejść z owego nasypu kolejowego. Część kibiców okazała się więc niesforna, ale trudno mieć do nich większe pretensje, wszak na torach nie siedzieli. A co do kraks…Wypadki to na motocrossie czy enduro rzecz normalna i nikt obeznany nie robi szumu o złamania. Owszem, gleb nie brakowało a na dodatek kibice w Grodkowie zobaczyli lądujący helikopter, więc mieli „atrakcję dodatkową”.

Zobaczyli jednak przede wszystkim kawał dobrego ścigania na szybkim torze. Z dwojga złego, szum się jednak po imprezie zrobił spory, media tradycyjnie więcej mówiły o tym, że był poważny wypadek, niż kto jak jechał i co powiedzieli liczni kibice. Ale czasami lepiej jak mówią cokolwiek, niż jak nie mówią nic. Z tego wszystkiego co zaszło trzeba wyciągnąć wnioski i poza poprawkami tego co było gorsze, przede wszystkim należy WYKORZYSTAĆ POTENCJAŁ jaki w Grodkowie niewątpliwie jest! I takiego potencjału oraz licznych kibiców życzymy wszystkim innym organizatorom. Nie tylko na strefach…
fot.: Alek Skoczek