Gwoździem programu Mistrzostw Polski i Pucharu Polski w Romanówce miał być pojedynek Kurowski vs. Więckowski. Niestety do starcia nie doszło, hit jednak był – same zawody.
Organizator lipcowego rajdu enduro Klub Motorowy Quercus przymierzał się do niego dwukrotnie i za każdym razem na przeszkodzie stawał Covid. Ale Podlasiacy to twardy naród, więc podeszli do tematu po raz trzeci, no i okazał się być to strzał w dziesiątkę. Strzałem w sam środek tarczy był też wybór formuły – tradycyjne enduro z długimi dojazdówkami, z trzema próbami, z punktami kontroli czasu plus rzecz jasna parc ferme. No i maratoński czas, z jakim musieli walczyć riderzy: około 6 godzin jazdy niemal non stop.
Obawialiśmy się, czy w dobie wyścigów „kompaktowych” uczestnicy podołają wyzwaniu? Podołali, choć przecież za nami ciężki czas koronawirusowy i nie zawsze można było odpowiednio zadbać o kondycję. Okazało się jednak, że nie było z nią tak źle. Zacznijmy jednak od pojedynku, na który wszyscy czekali, ale do którego nie doszło. Po ostatniej rundzie MP w generalce taką samą maksymalną ilość punktów zdobyli Qurak i Więckowski.
Ale na kilka dni przed Romanówką Łukasz powiedział nam: „Podczas treningu doznałem kontuzji barku. Ze względu na to, że w tym roku cykl zawodów w Polsce traktowałem stricte treningowo i zważywszy na to, że za miesiąc mam bardzo ważną drugą rundę mistrzostw Europy w Czechach, poddaję się całkowicie pracy z moim fizjo. Będzie starał się podtrzymać mój bark na tyle, abym mógł ukończyć cykl Mistrzostw Europy w tym roku. Niestety po sezonie czeka mnie operacja ręki, dlatego teraz skupiam się na przygotowaniu kondycyjnym oraz jak największej pracy nad swoim ciałem, abym mógł zaprezentować się z jak najlepszej strony już 7-9 sierpnia w Plasy (Czechy). No cóż, taki sport”. Na szczęście podczas endurowego weekendu znaleźli się inni, którzy dostarczyli wszystkim nie mniejszych emocji. Na przykład Michał Szuster… Dotychczas wielki nieobecny rozjechał towarzystwo zdobywając pierwsze miejsce w klasyfikacji generalnej.
Zanim ruszyliśmy na trasę, krótka rozmowa z dyrektorem zawodów Romanem Umiastowskim: „Plan mieliśmy następujący: ma to być klasyczne enduro. To co robi się teraz z tą dyscypliną jest jakąś aberracją: wyścigi dookoła śmietnika z pętlą długości kilku kilometrów mnie nie interesują. Nasza impreza też jest nie do końca taka na 100%, bo gdy robiłem pierwsze imprezy w Romanówce w latach 80-tych, to pętla miała 80km. Mało tego, następnego dnia była znakowana w drugą stronę i nikt nie narzekał. Ale wracam do dnia dzisiejszego. Trasa przebiegała po przepięknym Podlasiu.
Choć nie ma tu spektakularnych dołków i górek, to mimo wszystko jest trudna dla profi i wymarzona dla amatorów. Wszystko polnymi dróżkami, bezdrożami, miedzami, takiej uczciwej szutrówki było około kilometra, a asfalt tylko wtedy, gdy cięli w poprzek szosę. Trzy próby, które odbywały się na prywatnych terenach: pierwsza Cross zaraz po przejechaniu 300 metrów po starcie, druga Enduro, czyli długie, wąskie, piaszczyste pole porośnięte jakimś śmieciem, dalej las ze stokiem i szybkimi zakrętami.
No i Extreme w granicach przyzwoitości, żeby nie wywrócić imprezy. Nie ukrywam, że to co zaplanowaliśmy udało się zrealizować dzięki wsparciu sponsorów, którzy tym razem obrodzili. Mogliśmy przygotować pakiety powitalne z pamiątkową koszulką, kubkiem, napojami i batonikami Oshee, czy zdegustować serki President z Siemiatycz. Plus wsparcie ze strony Marszałka Województwa Podlaskiego, Starosty Powiatowego w Siemiatyczach i Wójta Gminy Siemiatycze, który tak kocha jak coś się dzieje w gminie, że załatwił nam większość sponsorów lokalnych. Bo kto odmówi wójtowi? I na koniec, choć powinni być na początku, to 70-tka anonimowych przyjaciół m.in. zabezpieczających tak długą trasę, bez których też nic by się nie odbyło”.
Miejscówka, gdzie rozgrywano zawody jest magiczna. Park maszyn w zagrodzie, w starych chatach biuro zawodów i własna kuchnia ze skromnym, ale przepysznym menu, długie ławy pod olbrzymimi drzewami, wszystko to w klimatach wiejskiego skansenu. Zameldowaliśmy się w sobotę rano i zacumowaliśmy u boku Hawi Racing Team, którego barwy na zawodach reprezentowali m.in. Weronika Duraj i Patryk Kuleszo. Krótkie rozmowy, serdeczne powitania i nadeszła godzina 11, o której na trasę wyruszył pierwszy zawodnik.
Kilkadziesiąt kilometrów ostrej jazdy, chwila przerwy przed PKC-ami, jeśli miałeś zapas kilku minut, to na depo łyk Oshee (sponsor imprezy) i na trasę. My też zaczęliśmy z grubej rury, bo od Extreme Test. Krótki odcinek z trzema przeszkodami: dwa razy szpule plus błoto i kamienie. No i właśnie szpule niektórym sprawiły sporo kłopotu, zwłaszcza że za nimi rozlały się głębokie kałuże. Tam się działo, tam można było stracić sporo sekund, klamkę czy hamulce, jak się to przydarzyło Patrykowi Kuleszo.
”Zacząłem od malej kraksy na trzecim okrążeniu, na szpuli przeleciałem przez kierownicę, a na następnym powstał poważny problem z hamulcami. Walczyłem też z ustawieniami motocykla, bo po zgrupowaniu Kadry w Szczyrku coś się z nimi porobiło. Na szczęście udało się uporać z problemami i zacząłem nadrabiać straty. Niedziela dużo lepsza, choć było ślisko, płynna jazda w deszczu zaowocowała 4-tym miejscem w generalce i pierwszym miejscem w klasie Junior na endurowej Husqvarnie 250C, w której zmieniłem tylko wydech i zawieszenie. I mam zamiar na niej zdobyć mistrzostwo Polski w swojej klasie”.
Ale pecha mieli i inni, sobota taka właśnie była. Pogoda spoko, natomiast awarii zdecydowanie za dużo, choć na szczęście nie eliminowały one z wyścigów. Artur Glapa nie do końca był pewien, czy nie będzie musiał odpuścić: „Wjazd na 3. okrążenie i coś mi zaczyna pływać przód. Patrzę, a tu laczek z przodu. Tak wiem… bo przecież kto w enduro lata na dętce? Pierwsza myśl to koniec zawodów – nie zdążę zmienić dętki, spóźnię się na kolejny punkt kontroli czasu. Z drugiej strony byłem aktualnie 3-ci, przejechałem ponad 500km na zawody, więc nie poddam się tak łatwo, wjeżdżam na próbę cross i patrzę co się będzie działo z oponą. Jakoś poszło, ale przede mną najgorsze, czyli 18km dojazdówki po dziurach i korzeniach.
Opona puściła na trzymaku i zsunęła się z rantu, szło jechać. Kolejna próba i albo się uda, albo opona spadnie z felgi i będzie desant. O dziwo skończyłem okrążenie. Niestety po każdym miałem tylko 6 minut przerwy, więc nie było mowy o naprawie. Zatem ciśniemy na laczku do końca zawodów. Czwarte i ostatnie okrążenie: pierwsza próba poszła super, a ja modliłem się, aby koło wytrzymało kolejną dojazdówkę. Przed następną próbą zauważyłem, że opona znowu wyskoczyła z trzymaka. Ostatnie trzy próby i prefinish. Teraz 15 minut na serwis motocykla, by go oddać do parku maszyn. Szybka wymiana dętki, tankowanie, smarowanie i już bez czyszczenia sprzętu, bo czasu zabrakło, przejeżdżam linię mety. Udało się bez kar za spóźnienie. Niedziela była bardziej szczęśliwa, wygrałem tę rundę, choć trasa zamieniła się w masło. Finalnie stanąłem na pudle zajmując drugie miejsce w klasie E-1 Pucharu Polski”.
W niedzielę od rana nad trasą zawodów wisiały ciężkie chmury z których co pewien czas siąpił deszcz. Niestety po pewnym czasie zaczął padać już obficie i regularnie, by zrobić przerwę podczas rozdania nagród (kamery, oleje, kołnierze) i pucharów. Zrobiło się ślisko, ale niektórym taka pogoda pasowała. Olek Bracik: „Formula zawodów bardzo mi odpowiadała i świetnie się w niej czuję. Zawody zorganizowane na bardzo wysokim poziomie. Motocykl sprawował się świetnie, zawieszenie zrobione przez Damiana Musiała wybierało każdą dziurę. W skrócie: Beta jechała tam gdzie ja tego chciałem. To co mi utkwi w pamięci, to super atmosfera i zdrowa rywalizacja na top poziomie”.
Ale Bety grubo jechały nie tylko pod Olkiem Bracikiem, bo na Becie wygrał w generalce Michał Szuster, w E-2/E3 na dziewięć jadących moto pięć to Beta, a Kuba Kowalski, najmłodszy w MP zawodnik wjechał na Becie na 3. miejsce klasy Junior. Nic więc dziwnego, że Betę wybrała także Ania Jabłońska, która otrzymała komplet opon Maxxis od X-cross za debiut w enduro, w dodatku na nie objeżdżonym moto i po kontuzji barku.
Z kolei Werka Duraj nigdy do tej pory nie startowała w tradycyjnej formule Enduro. Ta 14-letnia dziewczyna nie dość, że jechała w tych samych warunkach co faceci, to wygrała w swojej klasie objeżdżając starsze rywalki. „Nie wiedziałam, że można przeżyć tyle emocji także na dojazdówkach z pięknymi widokami. Powiedziano mi czego mam się pilnować, dlatego nie miałam spóźnień, ani nie złapałam karnych minut. Dałam radę kondycyjnie, żadnych zakwasów i betonowania rąk mimo, że niemal cały dzień na moto. To efekt systematycznych treningów: codziennie biegam 5km, jeżdżę na rowerze, chodzę na treningi motoryczne i bardzo dużo spędzam czasu na swojej ktm-ce. Jestem z niej zadowolona, spisała się na zawodach super, chociaż nie udało mi się dogonić… taty, co jest moją ambicją od pewnego czasu!”
Wspaniałe dwa dni szybko minęły. Wszyscy podkreślali także wyjątkową atmosferę, co jest niewątpliwie zasługą Mariana Dąbrowskiego. Wg papierów pełnił funkcję zastępcy dyrektora zawodów, ale tak naprawdę to dusza towarzystwa, spiritus movens motorsportu, jednym słowem gość, dzięki któremu nie ma obcych, są… sami swoi. No i spikerem jest niedoścignionym.
fot. Krzysztof Hipsz