Górale kontra cepry, czyli hardkorowe upalanie w Głębokiem

Druga edycja Challenge Hard Enduro to popis wielkiej wytrzymałości i determinacji nie tylko zawodników, ale także kibiców, którzy docierali w najbardziej odległe zakątki trasy. Pokonując kilka kilometrów w górę i w dół dopingowali riderów walczących nie tylko o punkty, ale często o przetrwanie.

Ta impreza ma już swoją renomę zwłaszcza wśród górali. I tych z Karpat, i tych spod samiuśkich Tater, z Beskidów i Sudetów. Nie każdy ceper da im radę, choć akurat w klasie Expert udało się to Bogdanowi Niemcowi z Kielc, a w Pro Patrykowi Piskorkowi z Lublina. W czerwcu zaliczyliśmy Wierchomlę, w miniony weekend nasze drogi poprowadziły do miejscowości Głębokie w pobliżu Rymanowa.

W Rymanowie spędziliśmy noc, by w niedzielny poranek jak najwcześniej dotrzeć na miejsce imprezy. Po drodze zaliczyliśmy urokliwą zaporę w Sieniawie, by po paru kilometrach naszym redakcyjnym Jeepem wdrapać się po szutrówce na długi stok. Na jego szczycie zlokalizowano padok, depo, catering, biuro zawodów, punkt medyczny, a u podnóża miejsce startu. Widok przepiękny…

Na miejscu trwały zapisy, jeden po drugim pojawiali się kolejni zawodnicy. W stanie gotowości byli już quadowcy, którzy jako pierwsi wyruszali na kilkukilometrowa pętlę. Po półtorej godzinie do boju miały ruszyć zastępy zmotoryzowanej husarii. Wśród nich klasa najmłodszych jeźdźców (pięciu sześćdziesiątkarzy i czterech osiemdziesiątkarzy), którzy znakomicie dawali sobie radę na lekko tylko zliftingowanej trasie. Umorusani błotem z pasją opowiadali o swoich przygodach.

Przede wszystkim rodzicom, którzy swoje pociechy mogli zobaczyć tylko wtedy, gdy wpadały na próbę motocross. W lesie dzieciaki musiały radzić sobie same. I radziły, za co wielkie brawa! W tym wieku jest się otwartym na wszystko co dookoła, ale co najważniejsze bez kombinowania. A kombinatorów niestety tym razem nie zabrakło.

Sport musi być uczciwy. Jeśli masz zamiar kombinować, zostań w domu i oszczędź innym swojego widoku. Zdarzyło się tak. Był sobie wąwóz, a na jego dnie gęsta maź wypełniająca podjazd. Większość zawodników stawała w szranki z cuchnącą przeszkodą, ale kilku cwaniaków, na oczach kibiców pojechało na skróty urywając kilkadziesiąt sekund a może i minut spoglądając z wyższością na taplających się w błocie frajerów.

Jeśli w normalnym życiu zawodowym i prywatnym postępują podobnie, współczujemy ich bliskim i znajomym. Szkoda tylko, że podobne postawy spotyka się także na zawodach najwyższych rangą. Jedyna metoda to stawiać w newralgicznych miejscach „cichociemnych”, łowić oszustów i dyskwalifikować. Innej metody niestety nie ma (a może kary finansowe)? I to był jedyny minus tych zawodów, nie zawiniony zresztą przez organizatorów.

Owszem, pienił się przez chwilę jakiś uczestnik wyścigów wyraźnie pod wpływem… adrenaliny, powołując się na swoje koneksje jako radny, groził że doniesie gdzie trzeba i zawodów więcej nie będzie. Na szczęście szybko sobie poszedł. A skoro o wąwozie mowa, dotarliśmy tam i my. Na miejscu spora grupka miłośników ostrego upalania oklaskująca każdy udany przejazd. Pechowcom z kolei pomagali trzej oddani sprawie młodzi ludzie wyposażeni w linę.

Co prawda czekali przede wszystkim na swoich zawodników, ale skoro inni byli w potrzebie, nie odmawiali. Ci, którzy nie mieli tyle krzepy i odwagi okrzykami i brawami zagrzewali kolejnych jeźdźców do walki. W pewnym momencie na zadrzewionym stoku zgromadziła się naprawdę spora grupa kibiców, dla utrzymania równowagi przyklejona do drzew niczym banici Robin Hooda. Widok był to zacny.

Ogólne wrażenie z zawodów bardzo dobre. Zapewne zdarzyły się małe wpadki, ale nie zawsze z winy organizatora. Na przykład blisko godzinny przestój na starcie. Godzina przestana w upale nie jest miła, ale czasami i tak może się zdarzyć. Quad utknął w poprzek trasy, a że poboczy nie było, więc ewakuacja sprzętu trochę trwała. Taka jest cena enduro. Na szczęście zawalidrogę usunięto i zaczęła się zabawa. Ale nie dla wszystkich skończyła się happy endem.

Na przykład dla jedynej dziewczyny startującej w zawodach (brawo!) Kamili Ciołczyk „były to ciężkie zawody. Potok na samym początku trasy miał trudne elementy, gdzie większość osób bez pomocy nie dałaby sobie rady. Potem zrobiło się lżej, jechaliśmy szybkie odcinki i podjazdy. Niestety pod koniec zepsuł mi się motocykl. Miałam tylko jeden bieg i nie dałam rady dojechać do końca”.

 

Pech dotknął też wspomnianego wcześniej Bogdana Niemca, jednak finał okazał się być szczęśliwy: „Trasa bardzo wymagająca, na przykład kilometrowy potok z kamieniami i półkami. Na 3. kółku spadł mi łańcuch i myślałem, że to już koniec, bo go zaklinowało. Jednak po kilku minutach udało się go założyć i jechać.

Na przedostatnim okrążeniu złapałem kapcia w przodzie (wiem, powinienem założyć mussa) i zawodnik jadący za mną wyprzedził mnie na półkach skalnych i zniknął. Nie poddałem się i cisnąłem na kapciach doganiając go w końcu około 500 metrów przed metą. Wyprzedziłem i wygrałem. Dziękuję kolegom, którzy pomogli mi na 1.5m skałach i przede wszystkim DMS Racing Service za dostrojenie zawieszenia pod ciężki teren”. Z kolei inny zwycięzca, tym razem w klasie Pro, podsumował swój przejazd tak: „Potok z którym przyszło się zmierzyć był mega wymagający, śliskie skalne półki dały w kość! Zaliczyłem ostrą glebę na skałach, ale na szczęście skończyło się na stłuczeniach i otarciach. Zdobyłem sporą przewagę czasową i na spokojnie mogłem zmierzać w stronę mety.

To było już prawdziwe Hard Enduro!! I to lubię najbardziej. @challengehardenduro, bardzo dobra robota!”. Czy Szymon Pawłowski, pomysłodawca i główny napędzający Challenge Hard Enduro ma powody do zadowolenia? Z naszego punktu widzenia tak. Gdy PZM rezygnuje z Mistrzostw Polski Hard Enduro Szymon konsekwentnie realizuje swój plan. Mimo, że czasami znajdzie się taki co rzuci mu kłody pod nogi. Na przykład w rodzinnej Olszanie.

Zaczął od wybudowania toru crossowego za własne i pozyskane od sponsorów pieniądze. Ale to było dla niego mało, więc zamarzyły mu się zawody. Skupił wokół siebie młodych ludzi, takich pasjonatów jak on sam. Komuś to jednak przeszkadzało, a konkretnie sołtysowi Olszany. Ktoś doniósł, że motocykliści naruszyli czyjąś prywatną własność. Szymon z pokorą przyjął mandat 200zł i więcej zawodów postanowił u siebie nie organizować. Mimo, że taka impreza to nie tylko splendor, ale i zarobek dla lokalesów za noclegi i wyżywienie dla paru setek ludzi.

Trafiło jednak na mało podatny grunt w przeciwieństwie do innych miejsc, jak choćby w Głębokiem. Kto przed Challengem słyszał tę nazwę? Niewielu, dzisiaj jest na ustach wszystkich miłośników hardkorowego upalania.

fot. Krzysztof Hipsz