Hardkor i grochowa, czyli Kociewski Rajd Enduro po raz dziesiąty.

Byli tacy, którzy widząc część trasy Kociewskiego śpiewali: Bój to będzie ostatni. Ale się przeliczyli.

Nikt nie mówił, że będzie łatwo, że motocykle nie będą grzęznąć w błocie a opony ślizgać się po mokrych kamieniach. Bo po prostu było zwyczajnie, kociewsko…

Mniej więcej w trzeciej godzinie ścigania spotkałem w padoku Pawła Herota. Zagadałem: Koniec jazdy? Trzy okrążenia zaliczone? (tyle trzeba było przejechać, aby zostać sklasyfikowanym). Zaliczone – odpowiedział Paweł – byłem drugi, ale w tym momencie jestem piąty. Chyba pojadę jeszcze jedno okrążenie. Trochę wypocząłem, trasę już znam. Jadę! I pojechał, i stanął na pudle zajmując drugie miejsce w Open (następnego dnia Paweł wygrał w klasie Amator w PP SE).

Zanim jednak do tego doszło, sporo potu spłynęło z każdego ze 175 jeźdźców, często słychać było nie zawsze cenzuralne wyrażenia, jednak nikt nie odpuścił, nikt nie zrejterował przed startem, bo kiedy wzrasta poziom adrenaliny cel jest jeden: dojechać choćby nie wiem co.

Ale zanim bohaterowie jubileuszowego Kociewskiego Rajdu Enduro stanęli na starcie, trzeba było te zawody przygotować. I tu głęboki ukłon w stronę Obywatelskiej Inicjatywy Offroadowej (co za piękna nazwa), bo to co zrobili zasługuje na najwyższe uznanie. W tym miejscu łyżka dziegciu dla PZM, który Kociewski uznał za zawody nielegalne.

A w imię jakiego przepisu i z jakiego kodeksu ja się pytam? A czy choć raz delegat Związku choćby zza krzaków przyjrzał się owym „nielegalom”, które pod względem bezpieczeństwa, organizacji, atrakcyjności nagród i frekwencji często biją na głowę te sygnowane przez PZM.

Wspomniany obserwator zza krzaka zobaczyłby, ze zgodnie z zaleceniem były dwa parkingi A i B (aby zachować odpowiednią odległość między teamami), dwie jednostki straży pożarnej, dziesiątki pojemników z odkażaczem.

Zbędny okazał się bolid powożony przez nieodpowiedzialnego kierowcę bombowca z logiem Związku (o skandalicznym zachowaniu powożącego ratowniczy rydwan podczas zawodów w Więcborku pisaliśmy w relacji z MP MX), gdyż profesjonalnym medycznym zestawem quad z przyczepką dysponowali zatrudnieni na zawodach ratownicy.

W kontekście tego, co napisała Główna Komisja Sportów Motocyklowych o nielegalności Kociewskiego, zarówno lokalne władze Świecia (były i obecny burmistrz), jak i policja zabezpieczająca teren, straż pożarna, ratownicy i Bóg wie jeden kto jeszcze powinni zostać aresztowani, a następnie wrzuceni do ciemnicy na przykład na Kazimierzowskiej, gdzie doglądałby ktoś z GKSM.

Tyle dygresji, wracamy na leśne tereny wokół Sulnowa, gdzie rozegrano Kociewski. Trasa liczyła ok 15 kilometrów, na której do pokonania były dwie ekstremalne miejscówki: tor superenduro (teren dzierżawiony od niedawna od nadleśnictwa Dąbrowa. Można? Można!) i leśne bagienko pośród drzew.

Start z olbrzymiej łąki, gdzie znajduje się tor MX (także dzierżawa od wspomnianego nadleśnictwa), na której zlokalizowano parkingi dla riderów, biuro zawodów, olbrzymią naczepę-podium, bar na kółkach z jedzonkiem, kuchnię polową serwującą wspaniałą grochówkę (dla zawodników gratis), stoisko lokalnego producenta piwa Gruczniak, obowiązkowe tojtojki – jednym słowem było wszystko, co do szczęścia potrzebne jest na takiej jak ta imprezie.

Program dnia przewidywał odprawę, o jedenastej miał wyruszyć pierwszy zawodnik, by zakończyć rajd o godzinie 16.00. Deszczowy piątkowy wieczór zapowiadał, że następnego dnia może nie być różowo. Lało do północy, potem chwila przerwy i od rana znowu to samo. Ale na godzinę przed startem zaczęło się wypogadzać, zza chmur wyszło nawet słońce a wiatr osuszył część trasy.

Gdy dotarliśmy na miejsce, wszystko było zapięte na ostatni guzik: marshale na trasie (bez ich pomocy niejeden startujący pewnie nie wróciłby o czasie na metę), pomiar czasu na posterunku (S-Time), dojazdówki zabezpieczone przez Straż Miejską i policję.

Gromadzili się także kibice (niektórzy w wuwuzelami), którzy przestrzegając rygorów związanych z zagrożeniem koronawirusem licznie okupowali najciekawsze fragmenty trasy. I na pewno się nie zawiedli, bo było co i kogo oglądać.

Zawodnicy startowali parami co pięć sekund. Okazało się jednak, że to chyba trochę za mała przerwa, bo na wjeździe na odcinek SE zrobił się korek. Potem jednak, gdy stawka rozciągnęła się na trasie, był już luz. Próba SE… Ha! No tak, mogła trochę namieszać szyki. Ale jak niektórzy udowodnili, dało się pokonać ją jednym ciągiem.

Wystarczyło pomyśleć, ustalić marszrutę, wyczekać na dogodny moment, aby nie wpaść na jakiegoś marudera i… ogień. Zawsze można było liczyć na pełną poświęcenia ekipę w pomarańczowych kamizelkach, która natychmiast reagowała na to co działo się na poszczególnych przeszkodach.

Co i rusz uzupełniali wyrwy nową kłodą, pomagali pechowcom uwolnić ich motocykle z kamiennych pułapek. Oczywiście niejednemu w trakcie przewrotki wyrwało się: „o k…”, ale prawie żaden nie odpuścił, walka trwała do końca, chyba, że moto odmówiło posłuszeństwa (tylko 13 riderów nie zaliczyło obowiązkowych 3 kółek).

Drugi newralgiczny fragment trasy to leśne bagnisko. No tu się działo rzeczywiście. Co rusz w ruch szły liny, poświęcenie „pomarańczowych” sięgnęło zenitu, ale trudno im się dziwić. Widząc z jakim męstwem i determinacją walczyli uczestnicy rajdu, jak można było odmówić im pomocy.

W komentarzach na fejsie czasami czytaliśmy, że taki Armagedon niczemu i nikomu nie służy. Taaaak! Jeśli ponad półtorej setki superherosów to „nikt” i pojechali po „nic” życzę zdrowia i dobrego samopoczucia owym „miłośnikom”… toru Poznań. A było rzeczywiście hardkorowo.

Las, mokradła, które trzeba przejechać jednym rzutem, bo inaczej groziła kąpiel w błotnej mazi. Sposób na nią to szczęście, odkręcona manetka, dobry balans ciałem. Ba! Łatwo powiedzieć: z leśnej przesieki zjazd po lekkim uskoku i dalej przed siebie. Niby nic, a jednak z tym chyba najtrudniejszym miejscem poradziło sobie niewielu. Ale poradziło…

Pozostali mogli liczyć również na pomoc kibiców, którzy z oddaniem brnęli w bagnistą toń. Szły w ruch pasy, liny i… wzajemna pomoc, bo często wiedzieliśmy, jak rywal pomaga rywalowi. Piękna sprawa. A potem to już mieli bułkę z masłem. Polne drogi proste jak strzelił, lekkie podjazdy i zjazdy, na których można było trochę odpocząć. Tak więc było kiedy i gdzie zebrać siły.

Bo takie imprezy jak Kociewski Rajd Enduro to sprawdzian inteligencji, umiejętności przewiadywania, taktyki, strategii i kondycji. Jeśli wiesz o co nam chodzi, miałeś szansę na ukończenie zawodów. Zgodnie z harmonogramem około 16-tej wszyscy wrócili z trasy. Zapytani ratownicy stwierdzili, że roboty mieli tyle co na podwórku podczas meczu w piłkę nożną.

Wspomnieli jedynie o jednym zwichniętym obojczyku, ale to zdarzenie statystycznie nieistotne. Zresztą widzieliśmy chłopa później. Owszem ręka unieruchomiona, ale banan na twarzy był. A teraz o zwycięzcach. Bardzo oryginalne statuetki (my także dostaliśmy) i nagrody rzeczowe otrzymali: w klasie Open Artur Sikora (1), Paweł Herot (2), Kacper Taraszkiewicz (3), w klasie Masters triumfował Dariusz Sylwanowicz, drugi był Marcin Kruger, a trzeci Przemysław Popławski.

Nagrody wręczali m.in. były burmistrz Świecia Tadeusz Pogoda, dzięki któremu Kociewski zaistniał 10 lat temu, i Krzysztof Kułakowski, aktualny włodarz Świecia i prawdziwy przyjaciel z gestem Obywatelskiej Inicjatywy Offroadowej. Pod wieczór łąka opustoszała, ucichł ryk silników i wszyscy rozjechali się do domów z postanowieniem, że wracamy tu wszyscy za rok.

fot. Krzysztof Hipsz