To czego zabrakło w krakowskiej Tauron Arenie miesiąc temu, z nawiązką dostali widzowie i fani polskiego multimistrza Tadka Błażusiaka w Sachsen Arenie. To było prawdziwy spektakl polskiego mistrza na pięknie pomyślanym i zbudowanym torze w Riesa!
Otwarcie sezonu halowych MŚ w Superenduro w Krakowie pozostawiło pewien niedosyt. Taddy wprawdzie wygrał wyścig i znalazł się na 2. miejscu podium, ale krakowską widownię tak przyzwyczaił do zwycięstw i wielkich emocji, że mało komu to 2. miejsce wydawało się „właściwym” sukcesem. Tymczasem niesamowita seria trzech zwycięstw z rzędu u siebie w końcu została przerwana, a dokonał tego ten, który już przed dwoma laty pokazał, że jest w stanie pokonać mistrza. Billy Bolt niemal dopadł też Tadka podczas ostatniej edycji Red Bull Megawatt (2018) i tylko łut szczęścia na ostatnich metrach przed metą sprawił, że to Polak zdobył 2. miejsce.
Bolt mimo młodego wieku rośnie na takiego „brytyjskiego Lettenbichlera” i już nawet uznana marka Jonny Walker musi się liczyć z tym, że to jego rodak jest lepszy, bardziej przebojowy. Bolt w Krakowie pojechał faktycznie najlepiej, popełniając najmniej błędów, pokazując czystość stylu, i pewność w pokonywaniu rozmaitych przeszkód. Sam sobie wywalczył krakowską wiktorię i trzeba było pomyśleć, co z tym fantem dalej zrobić, bo wyrósł nam szybko nowy kandydat do tytułu. W sporcie nic nie stoi w miejscu, więc nawet brak Amerykanów w kolejnej odsłonie cyklu MŚ SE nie spowodował nudy. Wiadome jest, że skoro nie ma Lettenbichlera, to faworytów może być tylko trzech: Błażusiak, Bolt i Walker.
W klasie Junior z kolei zobaczyliśmy świetną dyspozycję przybysza zza wielkiej wody, Amerykanina Ty Cullinsa. Ten młody jeszcze facet z Kalifornii, zdobył już 2 tytuły mistrza juniorów w USA i przebojem wdarł się teraz w mocno europejski cykl MŚ. Objawił się też znacznie mocniejszy niż przed rokiem Bułgar Kabakchiev. Zatem przed Riesą było bardzo interesujące kto utrzyma świetną formę, a kto zaatakuje, by odbić sobie nie dość dobry występ w Krakowie. Było jasne, że taki mistrz jak Błażusiak spręży się i przyłoży, żeby pojechać na maksimum perfekcji i wykorzystać całe swoje ogromne doświadczenie. Wszak gra toczy się o kolejny tytuł mistrza świata, a nasz mistrz niejednokrotnie udowodnił, że nawet w sytuacjach z pozoru straconych, potrafi rozstrzygnąć wyścig na swoją korzyść.
Po przyjeździe pod halę Sachsen Arena, najpierw rzucił się w oczy wielki brązowo-rdzawy motocykl stojący przed halą i pokazujący dobitnie „co tu się gra”. Drugą rzeczą jaka była zauważalna, to liczni kibice i fani tej dyscypliny. W Krakowie sporo przychodzi rodzin z dziećmi, niekoniecznie dobrze zorientowanych w temacie, dopiero uczących się Superenduro. W Riesa widać było znacznie większe obeznanie widzów, co nie może dziwić, gdy weźmiemy pod uwagę liczbę zawodów hard enduro, jakie w tej części Saksonii mają miejsce. Riesa jest swego rodzaju małą stolicą motocyklowego off roadu w sezonie zimowym dla spragnionych wrażeń, stąd pełniutka hala. A po wejściu na tę halę….
WOW! Nie szkodzi że mniejsza (na 6-7 tyś miejsc), skoro tor zrobili przepiękny! Tak zwane pierwsze wrażenie z miejsca spowodowało szeroki uśmiech, bowiem widać było, że ktoś nie tylko się przyłożył, ale i zadbał o efekt końcowy. Najważniejszym wyróżnikiem areny okazał się solidny, okazały most z bali drewnianych (drwalom trzeba by za to postawić soooolidneee piwoooo!), który został obficie zaopatrzony na najeździe w duże głazy i dodatkowo, na samym przełamaniu przed płaskim „dachem” w drewniane bale leżące w poprzek. Zjazd tworzyły również solidne, grube bale, ale idące niemal pionowo w dół. Taka konfiguracja wymuszała zupełnie inną postawę przy zjeździe, lub…locie, bo ci najlepsi, lub najodważniejsi postanowili skakać bezpośrednio z góry w zakręt na płaskiej części toru po wewnętrznej, na skróty. To zaś dawało widzom dodatkowe wrażenia, bo też takie skoki nieczęsto się ogląda.
Do tego trzy solidne skoki, w tym ten na mecie z wielką rurą, i „szałas” z drewna, z naprawdę ostrym kątem. Było więc duże urozmaicenie, było elegancko, bardzo widowiskowo i interesująco – dla każdego bez wyjątku widza. I nie tylko dla widza, bowiem spytani o tor zawodnicy niemal bez wyjątku bardzo go chwalili, podkreślając, że nie jest ani śliski, ani nieprzyjemny. O całą resztę, czyli emocje, wrzawę, nerwy i ciśnienie pęcherza postarali się już sami bohaterowie wieczoru…
Polaków przyjechało kilkunastu. Sześciu zgłosiło się w klasie Junior, jeden mniej w klasie Europa. Przy czym zjawił się niespodziewanie Dominik Olszowy, odczuwający jednak ból w zranionym w Krakowie łokciu, a Grzesiek Kargul zmienił klasę na dającą większe szanse na dobre punkty, czyli Puchar Europy. W PE udało się awansować do finałów jednak tylko trójce naszych orłów. Baklarzowi, Dudzicowi i Kargulowi. Szymon Kuś i Sylwester Jędrzejczyk musieli szybciej odpocząć od jazdy. Szkoda zwłaszcza Kusia, bowiem ten debiutujący w Krakowie zawodnik, bardzo dobrze się pokazał przed miesiącem, a w Riesa zabrakło mu tylko jednego miejsca do awansu z wyścigu LCR. Ale i Jędrzejczyk miał awans na wyciągnięcie ręki (a raczej nogi…), tyle że jedna feralna podpórka nogą kosztowała go nie tylko ów wymarzony finał, ale i niestety uraz kolana.
PUCHAR EUROPY
Pierwszy finał „Europejczyków” przebiegł pod dyktando zwycięzcy z Krakowa, Szweda Magnusa Thora. Doszło tam do licznych przetasowań, jako że tor stawiał bardzo wysokie wymagania techniczne jeźdźcom. Słoweniec Miha Śpindler był zbierany przez obsługę z pobocza, potem leżał przy „szałasie”, a kolejni riderzy kombinowali jak ugryźć ów most. Jedni pokonywali go od strzału, inni musieli się pomęczyć. I taki scenariusz towarzyszył wszystkim klasom tego wieczoru.
Nie ukończył jazdy Niemiec Schley, ale co gorsza, podobny los spotkał naszego Grześka Kargula, po kolizji zakończonej uszkodzeniem chłodnicy. Szkoda, bo jazda była solidna i można było zrobić niezły wynik. Ostatecznie jednak najlepiej uwinął się z tematem Thor, ale czujny był Włoch Goggia, który unikał wpadek. Zajął on 2. miejsce, przed Niemcem Faberą. Naszym pozostałym chłopakom poszło różnie.
Dudzic po całkiem przyzwoitej jeździe zajął 9. miejsce, ale Baklarz nie uniknął błędów, chyba stracił rytm i spadł na koniec stawki. Drugi i ostatni finał był już popisem Goggii, który pokonał tor znacznie lepiej od Thora, który tym razem wpadł w tarapaty i przyjechał dopiero szósty.
Dudzic ponownie zajął 9. miejsce, co jest wynikiem o tyle porządnym, że został przewrócony po starcie i musiał odrabiać sporą stratę. Kargul w końcu złapał punkty (był 10-ty), ale Baklarz jakby znowu nie był w stanie wydusić z siebie tego co potrafi. Nie poszło mu, ale tak bywa, i jest nad czym popracować, co poukładać w głowie. Drugi przyjechał Niemiec Pfeifer, trzeci Włoch Azzalini, co dało następująca kolejność na podium końcowym: 1. Goggia, 2. Pfeifer, 3. Thor. Ależ włoski triumfator w kapelusiku na podium się cieszył! Liderem pozostaje jednak nadal Thor.
JUNIOR
Ciekaw byłem najbardziej, jak poradzi sobie z presją, ledwo co zaleczonym łokciem i przede wszystkim z torem oraz rywalami Olszowy. Dla niego dopiero teraz tak naprawdę zaczął się cykl MŚ, i dopiero teraz mógł realnie powalczyć o punkty. Dominikowi nigdy nie można odmówić ani umiejętności, ani woli walki do samego końca. Organizatorzy zadbali jednak o to, aby konstrukcja toru skutecznie studziła gorące głowy i nawet największe talenty musiały podejść do jazdy z maksymalną koncentracją i…pokorą.
Ułańska fantazja bywa przydatna, ale nie na tak wielu miejscach, gdzie wymaga się raczej precyzji w każdym manewrze, i bardzo umiejętnego balansu ciałem. Także w Riesa bardziej była przydatna drobiazgowa technika i skupienie niż największe nawet chęci. Co najmniej tak samo ważne było unikanie poważniejszych błędów, które mogły skutkować łatwo uszkodzeniami maszyny. O tym jak szybko można było sobie zrujnować wieczór, przekonał się zdobywca 3. miejsca w Krakowie, sympatyczny Bułgar Teodor Kabakchiev. Po dobrym starcie i solidnym początku, uszkodził on zawieszenie, co spowodowało prawdziwą lawinę problemów. Nie dość, że spadł na przedostatnie miejsce, to na dodatek oberwał minutę kary, ale co gorsza – musiał wymienić zawieszenie, by w ogóle kontynuować zawody… Spotkałem Teodora w korytarzu do hali w czasie przerwy, i jego mina wiele mówiła.
Wymienił zawieszenie na nowe, ale…standardowe, a więc zdecydowanie niezbyt pasujące do tego toru. To był dla tego zawodnika cios, bo przecież miał on walczyć o kolejne podium! Tymczasem przebieg pierwszego wyścigu Juniorów pokazał ile rzeczy może się wydarzyć. Sporo było gleb i szybko wyszło na jaw, ile kłopotów sprawia wjazd na mostek. Kamienie jak kamienie, ale jak ktoś nie był w stanie wjechać z rozpędu na płaski dach mostu przez owe głazy, to niemal natychmiast utknął na balach ułożonych poprzecznie na przełamaniu podjazdu. I tam właśnie kłopoty mieli niemal wszyscy. Albo dlatego, że był tłok i rywal wymuszał przyhamowanie, albo z powodu nie dość dobrego i pewnego „patentu” na wjazd. Podjazd przytrzymał Kabakchieva, Więckowskiego i wielu innych. Potem Maciek złapał glebę tuż przed metą i sporo stracił.
Całkiem dobrze jechał natomiast Oskar Kaczmarczyk. To samo Olszowy, który umiejętnie pokonywał największe trudności. Z tego całego zamieszania zdecydowanie najlepiej wychodził jednak Amerykanin Ty Cullins i to on został zwycięzcą pierwszej odsłony. Drugi był Francuz Adrien Jacon, a trzeci Niemiec Leon Hentschel, który był chyba najbardziej dopingowany przez niemieckich kibiców tego wieczoru. Miejsca Polaków to: Olszowy – piąty, Kaczmarczyk – ósme i Więckowski -dwunasty. Tak więc było nieźle, ale do tych najlepszych dystans był wyraźny. Różnicę robił przede wszystkim Cullins, jakby nie było dwukrotni mistrz USA juniorów. Widać to było w kolejnych wyścigach, gdzie Cullins praktycznie pozamiatał wszystkich i nie pozostawił złudzeń, kto jest najlepszy. Był pierwszym tego wieczoru zdobywcą wspaniałego hat tricka! W drugim finale zobaczyliśmy podobnie dobrą jazdę Polaków. Równego Olszowego i jeszcze lepszego niż wcześniej Kaczmarczyka.
Męczył się sporo Więckowski, któremu podjazd na mostek nie dawać żyć. Sporo się tam traciło, zwłaszcza gdy nadjeżdżali ci najszybsi, których trzeba było przepuścić. Niestety wyścig skończył się minutową karą dla Maćka (nie do końca jest jasne za co). Natomiast ponownie dobrze poradził sobie Olszowy, zdobywając znowu 5. miejsce. Tuż za nim solidny Kaczmarczyk, a więc było nieźle. Wymęczył 7. miejsce Kabakchiev. Jeszcze lepiej mieli Francuzi, bowiem ich Fabien Poirot wywalczył rozważną jazdą 2. pozycję. Powody do radości mieli też i Niemcy, bo ich pupil Hentschel był trzeci, co dawało mu już teoretycznie podium. Trzeba było jednak jeszcze przypilnować wyniku w ostatnim finale. Łatwo powiedzieć, ale znacznie trudniej wykonać! Decydujące starcie najlepiej rozpoczął Kabakchiev, ale miał już na ogonie Cullinsa. Zaraz zaczęły się jednak „schody dla Bułgara” i jego zawieszenia, których Amerykanin nie miał. Jego TM śmigał aż miło i było tylko kwestią czasu, kiedy wpadnie na metę jako pierwszy. Pech dopadł jednak naszego Dominika, który został przewrócony po starcie w wejściu w pierwszy wiraż, i rozpoczynał ostatni. Rozpoczął się festiwal gleb i potknięć. Leżeli Stensrud, Widd i paru innych. Olszowego znowu dopadły trudności, na dodatek na wjeździe na mostek. Gramolił się na sekcji luźno leżącego drewna Kabakchiev, ale mozolny trud mu się zaczął opłacać.
Podobnie Więckowskiemu, który nareszcie złapał swój rytm i wyraźnie lepiej pokonywał tor. Odwrotnie Olszowy, który zaliczył solidny lot przez kierownicę na belkach i jechał po uderzeniu w plecy kołem rywala. Obolały ale walczący do końca Dominik nie był jednak w stanie wywalczyć już lepszego miejsca. Najrówniej pojechał Oskar i to on uzyskał najlepszy wśród naszych juniorów wynik – 7. miejsce. Maciek w końcu uzyskał porządniejszy wynik (8. lokata), tak więc całościowo nie było źle. Dominik zdobył łącznie 6. miejsce, Oskar siódme, a Maciek 11-te. O Cullinsie była już mowa, więc dodajmy, że na podium jako drugi wszedł jednak reprezentant gospodarzy- Hentschel, a trzecim został Francuz Jacon. Taka kolejność ustawiła też i tabelę, w której mamy taką samą sytuację. Ty ma 15 pkt przewagi. Na 6 miejscu w tabeli jest Kaczmarczyk, i to jest naprawdę dobre miejsce wobec poziomu rywali.
PRESTIGE
Gdy Jonny Walker wygrał pole position i uzyskał dodatkowe 3 punkty, wydawało się, że wrócił do gry i wraz ze swym rodakiem Boltem będzie całkiem skuteczną blokadą dla drugiego w Superpole Błażusiaka. W dodatku Boltowi tor bardzo pasował i czuł się na nim na tyle dobrze, że znowu zaczął te swoje popisy na tylnym kole. Problem Brytyjczyków polegał na tym, że nie do końca wiedzieli jak wszystko leży naszemu Tadkowi.
Byli pewni, że są w stanie zrobić dobry wynik, ale…czy na tak przewrotnym, technicznym torze można być pewnym czegokolwiek poza dobrym przygotowaniem do zawodów? W końcu Kabakchiev też był świetnie przygotowany, a jednak zawody w Riesa okazały się dla niego dotkliwą porażką. My liczyliśmy na to, że wytrawność mistrza i przebiegłość lisa, wraz z motywacją jakiej Tadkowi nigdy nie brakowało by walczyć o najwyższe cele połączą siły, i będzie z czego się cieszyć. Ale tego, że będzie aż tak pięknie mało kto się spodziewał…Pierwszy finał właściwie ustawił całe zawody. Stało się tak przede wszystkim z powodu dwóch zdarzeń: poważnego błędu Bolta na skoku z mostu, zakończonego dotkliwym grzmotnięciem na ziemię, i… świetnej jazdy Tadka, zakończonej jego zwycięstwem. Polak zyskał więcej pewności siebie, był napędzony, a Anglik odwrotnie- wybity ze swej strategii i rytmu, odczuwający skutki mocnej gleby.
Najpierw jednak trzeba oddać Billemu, że prowadził, a potem odzyskał prowadzenie, gdy na mostku został wyprzedzony przez Tadka. Ów most stał się jednak tego dnia „przekleństwem Bolta”, bo to właśnie tam miał on najwięcej kłopotów. Po raz kolejny okazało się, że zupełnie czym innym jest przekonanie, że tor pasuje i „dobrze leży”, a czym innym skuteczna i bezbłędna jazda w trakcie wyścigu. Tadek nie prowadził od razu, ale szybko wyzyskał kłopoty rywali i był wyraźnie lepszy, zwinniejszy, pewniejszy na moście. Wyprzedził najpierw Alfredo Gomeza, a potem Bolta. A gdy Bolt „spadł z mostu” sprawy się wyjaśniły i Polak mógł tylko pilnować spokojnej jazdy do mety. Zaczęło się więc pięknie! Bolt był dopiero czwarty, wobec drugiego Gomeza i trzeciego Walkera. To wymuszało jeszcze większe ciśnienie u podrażnionego niepowodzeniem Anglika.
Walkerowi trzeba oddać klasę, bo leżał po starcie i miał naprawdę sporo do nadrobienia, a jednak jeszcze wywalczył 3. miejsce, choć miał szansę na drugie, ale utknął na głazach tuż przed końcem wyścigu za Gomezem. Emil Juszczak, drugi z Polaków w najwyższej klasie zajął 9. miejsce, po całkiem dobrej jeździe. Drugi finał (w odwróconej kolejności) i…znowu gleba Walkera! Tadek gdzieś w środku, dwie Huski bliżej końca niż początku, ale szybko najlepsi rozpoczęli swoje porządki. Szybko Tadek był z przodu, ale za chwile mieliśmy powtórkę „historii na moście”, gdzie Bolta znowu przytrzymało, a Tadek śmignął przed niego bez jakichkolwiek problemów. Dalej było bez sensacji i na mecie znowu pierwszy był Taddy! Bolt wprawdzie drugi, ale wyraźnie mniej skuteczny i nie tak przebojowy. Trzeci był Walker, co wobec jego przygód znowu podkreśla jakość i skuteczność jego jazdy, oraz ogrom wysiłku. Juszczak ponownie przyjechał dziewiąty, więc cieszy równość jego jazdy.
Trzecie i ostatnie rozdanie mogło jeszcze zepsuć rosnącą euforię licznych polskich kibiców, bo nie takie spodziewane triumfy już kończyły się inaczej, niż się wydawało. Ale trzeci wyścig z miejsca objął we władanie mistrz z Nowego Targu, więc wyglądało na to, że Tadek idzie po swoje, jak po oczywistą własność. Z chirurgiczną precyzją ciął „skalpelem” tor i złudzenia rywali! Wychodziło mu wszystko, śmigał jak chciał, więc pozostało tylko dowieźć prowadzenie do mety. Dla odmiany dopełnieniem nieudanego wieczoru dla Bolta, był kolejny błąd, po którym motocykl wyskoczył mu spod siedzenia tuż przed metą. Anglik wyglądał na pogodzonego z losem. Dla odmiany dobrze jechał Gomez, ale gdy wydawało się, że karty są już rozdane, nagle most „złapał” Tadka i Polak zastopował, ale na szczęście bez większych konsekwencji.
Konsekwencje były za to znowu dla Walkera, który ponownie chciał być lepszy od Gomeza, ale w trakcie wyprzedzania na prostej za mostem złapał wywrotkę na belce. Koniec końców polski hat trick stał się faktem, ku wielkiej radości polskich kibiców, ale i owacji wszystkich na trybunach, bo Błażusiak pokazał wielką klasę. Poprzednio wygrał w Riesa w 2015r, więc lepszego powrotu nie można było sobie wymarzyć… Drugi był Gomez, trzeci Bolt, co dało następujące podium: 1. Błażusiak, 2. Bolt, 3. Walker. Emil Juszczak tym razem był 12-ty, co dało mu razem 10. miejsce w Riesa. Na najbliższe urodziny Tadkowi trzeba będzie sprezentować jak nic skalpel chirurga, jak żartowaliśmy z jego bratem po tej precyzji którą pokazał Taddy. Pokazał też, że póki się ściga, nikt nie może być pewny swego, a przekreślanie jego możliwości jest przedwczesne. Tworzy się teraz arcyciekawa sytuacja, bowiem Bolt zrobi wszystko, by powetować sobie stratę z Riesy, zaś Taddy jak rasowy łowca zwycięstw czuje krew i zna swoje możliwości.
Czy o dalszych zwycięstwach rozstrzygną błędy, bezpośrednia walka, stan toru, czy większa skuteczność i finezja? O tym przekonamy się już za dwa weekendy w hiszpańskiej La Corunie, a potem w Budapeszcie i na finale w Łodzi. Nie szkodzi, że brakuje Webba i Haakera. Jest widowisko, są wielkie emocje i są Polacy w grze, a Tadek jest liderem tabeli! Podziękowania dla Thorstena Horna za miłe przyjęcie i wszelką pomoc oraz informację. Organizatorom gratulujemy sprawnej pracy, pięknego toru, super widowiska oraz pełnej hali.
fot. Alek Skoczek