Gdzie dwóch odpada, tam trzeci wygrywa, a gdzie zaczynają się proste lecz kosztowne błędy, tam często kończą się szanse na mistrzostwo… Druga runda Monster Energy AMA Supercross w Houston zasadniczo rozstrzygnęła się w klasie 450cm na długo przed finałem wieczoru. A zadbali o ten niespodziewany scenariusz sami najlepsi – Tomac i Musquin, którzy w finale w ogóle nie wystartowali!
Pechowa 13-tka uśmiechnęła się do nich, nie ma co! Za to „ćwiartkowcy” zapewnili prawie 50-cio tysięcznej publiczności nie lada widowisko na najwyższym poziomie. Zacznijmy jednak od klasy najwyższej, bo to tam działy się największe sensacje wieczoru. Pierwszą było odpadnięcie w kwalifikacjach i rezygnacja Eli Tomaca z jazdy. Eli nie był w stanie wykręcić dobrego czasu. Miał najsłabszy rezultat. Wszystko przez nadal obolałe i słabe ramię po feralnym i dość dziwnym jak na tej klasy zawodnika upadku w Anaheim.
W tym momencie wydawało się jeszcze bardziej pewne, że oto Marvinowi Musquinowi otwierają się szeroko drzwi do kolejnej wygranej i umocnienia się na pozycji lidera. Dwa zera w pierwszych rundach dla wicemistrza USA to jak zły sen, który się niestety ziścił. Ale chyba nawet najlepsi szamani indiańscy nie przypuszczali, że kilkadziesiąt minut później z gry o punkty wypadnie właśnie Musquin! Stało się tak w Heat Race 2, gdy dodając gazu na sekcji whoopsów rozpędzony Francuz nagle w zupełnie niepojęty sposób katapultował się przez kierownicę i grzmotnął na mały najazd! Podobnie jak Tomac! Co za ironia losu, obaj mieli walczyć o najwyższe miejsce, a tu obaj wypadli z gry! I to po prostych błędach, przez nikogo nie naciskani… Podobnie też jak Tomac, francuski lider obecnego sezonu uszkodził sobie ramię i zakończył swój udział w II rundzie. W tym momencie wszystkie rachuby wzięły w łeb, a bukmacherzy chyba zaczęli od nowa kalkulować zakłady. Taka sytuacja natychmiast dostarczyła więcej energii dwóm pozostałym potentatom, jacy pozostali w grze- Jasonowi Andersonowi oraz nadspodziewanie dobrze radzącemu sobie po długiej rehabilitacji Kenowi Roczenowi. Był też jeszcze Justin Barcia, niebieski joker wstawiony do talii w zastępstwie Dave Millsapsa.
Ten rozochocony niespodzianką jaką zafundował teamowi Yamahy tydzień temu, wyraźnie nabrał wiatru w żagle. Na maszynie stanął wreszcie Malcolm Stewart, który obiecywał swoim kibicom, że wkrótce wróci do rywalizacji. Jego pojawienie się nie dość, że nastąpiło rundę wcześniej niż zapowiadał, to jeszcze okazało się ledwo co, że dostał „zaproszenie” z teamu fabrycznego Suzuki w miejsce Justina Bogle. Tak więc zamiast wsiąść na swoje prywatne Kawasaki, Malcolm dosiadł żółtej Suzy. Początek Main Eventu należał do Justina Barcii. Jak widać nieoczekiwany angaż u Yamahy spowodował chęć odwdzięczenia się i to Justinowi świetnie wychodzi, o czym za chwilę. Już na pierwszym łuku poza torem znaleźli się Cooper Webb i Jeremy Martin. Za to na czele już za moment jechał Roczen! Kwalifikacje pokazały, że cały czas trzyma fason i tempo, gdyż był w nich drugi za Andersonem. Niemiec szybko przełożył to na wyścig, ale podczas pokonywania skoków lepszy okazał się jednak Anderson, który jechał konsekwentnie i bezbłędnie.
Widać, że na sekcjach z większymi skokami Roczen jedzie ostrożnie i nie skacze zbyt mocno. To właśnie wykorzystał Anderson, tak jak wykorzystał jeden jedyny błąd Barcii, którego również wyprzedził dalszym skokiem. Był to wieczór wyprzedzania liderów po wewnętrznej i na skokach, zresztą w obu klasach. Na czele sytuacja nie uległa zmianie i swoje pierwsze od finału w Vegas zwycięstwo odniósł Jason Anderson. Drugi był Roczen a trzeci, po odzyskaniu tej pozycji kosztem Seely’ego, Barcia, który pięknie „dziękuje” teamowi niebieskich. A więc mamy pierwsze podium Roczena i drugie Andersona oraz Barcii. Houston „ustawiło” tabelę i teraz liderem jest Anderson, przed Roczenem i Barcią (mają po tyle samo pkt). Ex-lider, pechowy Musquin spadł na 10. miejsce, co można uznać za wielką wpadkę. A więc wschodząca gwiazda Anderson, plus połamany wcześniej mocno rekonwalescent zajęli miejsca kontuzjowanych, ale zdrowych i w pełni sił do walki liderów i faworytów. Z lidera do outsidera, tak skończyli Tomac w Anaheim i Musquin w Houston. Wyobrażacie sobie co będzie gdy rozkręci się Roczen, a Anderson postanowi utrzymać wysokie miejsce? A przecież dwaj wyautowani wielcy pechowcy dopiero teraz będą pałać żądzą rewanżu i zrobią wszystko, by się odegrać. Czeka nas mocne ciśnienie i masa adrenaliny w kolejnych rundach!
KLASA 250
Kwalifikacje padły łupem Adama Cianciarulo, ale zaraz za nim byli faworyci McElrath i Plessinger. Wyścig to jednak inna, decydująca bajka o czym przekonał się właśnie Cianciarulo… Ale najlepiej otwarł rywalizację w Main Evencie Joey Savatgy. Za nim rzadki gość na takim miejscu Dakota Alix. Rękę na pulsie trzymali zaraz za nimi jednak McElrath i Cianciarulo. Fatalnie wystartował Plessinger, dopiero w okolicy 18 miejsca. Jak się jednak okazało były to złe dobrego początki.
W tego zawodnika wstąpił bowiem chyba prawdziwy, wyścigowy diabeł, gdyż rider nie przejął się startem i począł ścigać zawzięcie wszystkich jacy przed nim byli. Tymczasem z przodu szybko spadał Alix i przez prawie pół wyścigu prowadziła trójka: Savatgy, McElrath, Cianciarulo. Na 8 minut przed końcem czasu zasadniczego na czele było już kompletnie zielono. Savatgy i Cianciarulo na swoich Kawasaki pruli przed siebie, a McElrath musiał wąchać ich spaliny. Tymczasem za nim pojawił się Plessinger, który jechał jak po życie! To było coś! Bohater z szarego końca dostał się do czołówki i począł się przymierzać do jej demontażu! Otrzymał na dodatek niespodziewaną „pomoc”. Oto Cianciarulo popełnił prosty błąd na wyjściu z wirażu (znowu niewymuszony i prosty błąd czołowego zawodnika?!) i upadł. Mało tego, po jakimś czasie dołożył kolejny kiks i to już przekreśliło jego szanse na podium tego wieczoru.
Na szpicy rozgrywały się tymczasem rzeczy wspaniałe dla kibiców. Oto Plessinger dobrał się do skóry McElrathowi. Ten chyba czując napór nie ustrzegł się błędu na większym skoku, po którym wyleciał poza tor! Miał chłopina kupę szczęścia, bo wpadł na bloczek amortyzujący, który go dość szczęśliwie odbił na płaskie! To było jak woda na młyn i oliwa do ognia dla Plessingera. Pozostał mu tylko Savatgy… Dopadł go wkrótce i kwestia pierwszego miejsca rozstrzygnęła się na jednej prostej. Po wyjściu z jednego wirażu Savatgy jeszcze się wybronił na whoopsach, ale w drugi wiraż wjechał jako pierwszy już bohater wieczoru Aaron Plessinger! Oczywiście manewrem znowu po wewnętrznej. Facet pojechał być może wyścig życia, od fatalnego startu do triumfu na mecie. Drugi był Savatgy, ale McElrath może sobie pluć w brodę, gdyż wylądował na najgorszym miejscu. Dlaczego? Bo był jeszcze jeden cichy bohater.
Mianowicie najniższe miejsce podium wyrwał… debiutant! Tak, Chase Sexton dopiero rozpoczyna przygodę z supercrossową ekstraklasą USA. I biorąc pod uwagę, że był w kwalifikacjach trzeci, nie jest to przypadek. Po Houston to Plessinger zasiadł w fotelu lidera, ale McElrath i Savatgy mają niewielką stratę, więc nie grozi nam żadna dominacja jak na razie. Houston było miejscem wspaniałej jazdy w klasie 250 i to Plessinger wydaje się być numerem jeden sobotniego wieczoru. Do góry wspina się Roczen, za to wpadki notują najgroźniejsi rywale. Już się tyle dzieje a to dopiero II runda!
Trzecia odsłona już 20.01 ponownie w Anaheim. Jak to miejsce po roku od dramatycznego wypadku odbierze w psychice Roczen? I najważniejsze pytanie: czy dwaj właściciele potłuczonych ramion zdążą się pozbierać, zarówno fizycznie jak i psychicznie?
fot. Monster Energy, KTM