Ipone CC Series #3. Kurz, pot i banan na twarzy. Tak było w Ziębicach.

Tym razem czekała nas wyprawa na południe Polski. Ponad 400 kilometrów na Dolny Śląsk, do Ziębic, miasta rodzinnego Edyty Górniak. Ziębice były kiedyś nawet stolicą samodzielnego Księstwa Ziębickiego, stąd być może w tym urokliwym mieście czuje się atmosferę tajemniczej niezwykłości.

I w takim miejscu właśnie, już po raz kolejny, stanęli w szranki jeźdźcy spod znaku Ipone. Stawili się licznie, bo przyjechało ich blisko 150. To ogromnie cieszy w przeciwieństwie do Mistrzostw Polski SuperEnduro, które w tym samym miejscu, organizowane przez ten sam klub, miały odbyć się dzień wcześniej.

Niestety zawiodła frekwencja i impreza została odwołana. W tym miejscu mała dygresja… Jak to jest, że dyscyplina, w której odnosiliśmy do tej pory największe światowe sukcesy (że wymienimy choćby mistrzowskie tytuły Tadka Błażusiaka) przeżywa tak głęboki regres. I nie ma na to lekarstwa.

Kompletny brak zainteresowania umierającą dyscypliną wykazuje PZM, pomimo że to właśnie SE jest sportem najbardziej „kontaktowym” dla kibica, który może obserwować zmagania zawodników od startu do mety czując niemal na sobie ich oddech. No ale skoro imprezy nie było, to nie ma o czym mówić.

Na szczęście Ipone CC Series, która zawsze przyciąga całą armię riderów oferując zawody z najwyższej półki odbyła się bez przeszkód. Już lokalizacja padoku wskazywała, że w Ziębicach off road padł na podatny grunt. Żadne tam rżysko, żadne kartoflisko, ale płyta boiska z trawą jak na polu golfowym, dokładnie taka sama jak na śp. torze we Wschowie.

Widać organizator – Ziębicki Klub Sportowy Orion – ma dobre notowania u samorządowców, bo nie tylko rzeczony stadion dostali we władanie, ale i okoliczne tereny, na których o kolejne punkty ścigali się starsi i młodsi, dziewczyny i faceci.

Clou programu stanowił jednak połączony tor MX i Superenduro usytuowany tak, że walkę na torze mogła podziwiać bardzo licznie zgromadzona publiczność przestrzegając wszystkich obostrzeń związanych z koronawirusem.

Całością zarządzało dwóch ludzi: o zabezpieczenie logistyczne, o wygodę uczestników, ich bezpieczeństwo, ale także pełne żołądki (wszyscy zawodnicy w ramach wpisowego otrzymali ciepły posiłek) dbał Radek Dudek. Z kolei Andrzej Rencz jako sędzia główny zawodów doglądał przestrzegania regulaminu, czuwał nad prawidłowym przebiegiem samego ścigania i rozpatrywaniem protestów.

Bo tych było niestety kilka, a to głównie z powodu skracania tras przez paru cwaniaczków. A teraz przejdźmy do szczegółów. Od wczesnych godzin porannych na wspomnianej wcześniej płycie parkował kolejny samochód. Pogoda była piękna, nic więc dziwnego, że wszyscy krzątali się z radością przy swoich sprzętach, od czasu do czasu wykonując rozgrzewające ćwiczenia.

90 minut hardkorowej jazdy to przede wszystkim niezła orka dla motocykli, ale również niczym epidemia betonowania rąk. Na trasie wiele razy natykaliśmy się na stojących na poboczu kierowców, którzy usiłowali doprowadzić do stanu używalności swoje górne kończyny.

Zanim jednak włączono pomiar czasu, krótka odprawa informująca o obowiązujących zasadach, potem rekonesans na próbie superenduro, no i w końcu nadszedł czas na przywdzianie zbroi i opuszczenie przyłbic. Jeszcze tylko ostatni łyk wody, ostatni kęs grillowanej kiełbaski czy domowej szarlotki przygotowanych przez miejscowe koło gospodyń wiejskich i można ruszyć na objazd trasy, by tuż po nim ruszyć w bój.

Na liście zgłoszeń głównie amatorzy, ale na starcie stanęli także: najlepsza endurowomen Patrycja Komko, najlepszy kierowca wśród producentów motocyklowej odzieży Jarek Kargul (Grzesiek niestety leczy rany po kontuzji) i Maciek Brawata, spec od Sherco. Po rundzie zapoznawczej start poszczególnych pododdziałów: Ladies, E3, E2, Champion, Master 45+, E1 i Sherco Gold Cup (czas ścigającym się mierzyła czeska firma Casomira. Wyniki na www.casomira.eu/results.php).

Początkowo jadący w grupach wzbijali chmury piachu, na szczęście w miarę upływu czasu, gdy jeźdźcy zaczęli zwiększać dystans między sobą tuman opadł i mogliśmy z wypiekami podziwiać efektowne pojedynki. A te były zażarte, podobnie jak i indywidualne zmagania z samym sobą, z własnymi słabościami i niedoskonałością przedmiotów martwych.

Na szczęście wszystko w bezpiecznych ramach, tak że obecni ratownicy mogli spokojnie przyglądać się swoim potencjalnym klientom reagując raczej jak kibice, a nie medycy. Owszem, zdarzały się gleby, ale niegroźne, bo i rozwijane prędkości były w miarę bezpieczne, i podłoże na ogół miękkie.

Różnice w umiejętnościach? Spore… A w sprzęcie? Czasami aż zaskakujące, jednak na Ipone liczy się przede wszystkim fun z jazdy, i to żeby jechać, i… dojechać. A jeśli przy okazji wpadnie pudło? No to why not, zwłaszcza, że poza tradycyjnymi pucharami można było zawieść do domu jakiś rzeczowy konkret. Tak było i w Ziębicach, tyle, że nim doszło do ich wręczenia, niczym Zeus zagrzmiał do mikrofonu Andrzej Rencz.

A grzmiał z powodu nieuczciwej jazdy paru klientów, którzy pojechali na skróty znacznie poprawiając swoje wyniki. Ciekawe, czy wspomniani mieliby satysfakcję, gdyby sprawa nie wyszła na jaw i któryś z nich stanął pudle (na szczęście kilku „skracaczy” przyznało się do wykroczenia za co szacun). Niektórzy fakt ten tłumaczą korkami na podjazdach kierując zarzuty pod adresem organizatora.

OK, jeszcze się taki nie urodził co by wszystkim dogodził, jednak nieuczciwości nic nie tłumaczy. Bo w końcu byli tacy, co czekali. Przecież po imprezie zawsze można swoje uwagi zgłosić organizatorom. Były także uwagi dotyczące oznakowania trasy, ale miejmy nadzieję, że w przyszłości nikt nie będzie miał żadnych zastrzeżeń.

To były jedyne zgrzyty na imprezie, która naszym zdaniem lokuje Ziębice w TOP10 organizatorów sportowych imprez masowych. I daj Boże innym tyle samozaparcia, inicjatywy, dobrych układów z władzami ile mają w Orionie.

fot. Krzysztof Hipsz