Ostatnie zawody strefy to zawsze zwiastun końca sezonu wyścigowego. I klamra spinająca całoroczny wysiłek oraz liczne wyjazdy. Strefa Południowa właśnie zakończyła swoje mistrzostwa, a zawody w podkieleckiej Kowali okazały się nad wyraz udaną imprezą. Imprezą, w której wzięły udział niemal wszystkie asy Południa.
Niedziela 22 września. Noce w lesie już mocno chłodne, ale serca i głowy gorące bo to przecież strefa. Nasza strefa, która zawsze jest jak miłe spotkanie w rodzinie. Tam się rozmawia, tam się spotyka przyjaciół i znajomych, tam się zawiera nowe przyjaźnie i tam się słucha rozmów, porad oraz podpatruje lepszych, bardziej doświadczonych. A przyjeżdżają i ci początkujący i ci bardzo zaawansowani. Również ci tylko ciekawi i chcący zobaczyć motocrossowców w akcji.

Najpierw w sobotę integracja, potem w niedzielę twarda sportowa walka. Walka w której nie chodzi o sławę i duże pieniądze, lecz o dobrą zabawę i ruch na świeżym powietrzu. Dla przeważającej większości jest to specyficzne połączenie sportu z weekendem na wyjeździe w gronie dobrych znajomych. To wszystko sprawia, że właśnie na strefie jest tak przyjemnie i swojsko, i nie czuć tu nerwówki. Kowala jest miejscem, gdzie już nie raz ściągała ścisła polska czołówka, by na kopnych i trudnych piachach zmierzyć się z rywalami i przećwiczyć czy sprawdzić w boju nabyte umiejętności. Tym razem było podobnie i przy przepięknej, letniej niemal pogodzie i bezchmurnym niebie licznie przybyli kibice mogli przyjrzeć się asom Południa. A przyjechali chyba wszyscy najlepsi: Wysocki, Chętnicki, Kojs, Rapacz.
Miejscowych tradycyjnie reprezentował Piotr Szczepanek, który na takim torze zawsze czuje się jak ryba w wodzie. Na dodatek przyjechali jeszcze goście z Cross Country, czyli Kargulowie (ojciec i syn). To pewna niespodzianka, ale szybkość z MX się w CC też przydaje, dlatego wartą ją mieć. Dla Wysockiego był to dobry trening przez wyjazdem do Lommel w ramach przygotowań do drużynowych MŚ w Assen. Skoro Tomek zdecydował że przyjedzie, to i postanowił do niego dołączyć Gaba Chętnicki. Wpadł też niespodziewanie Damian Kojs, dawno nie widziany na strefie. Ostatnio południowcy zostali zmuszeni do przerwy w zawodach (zakaz PZM, który jak twierdzi przygniatająca większość tak naprawdę nic nie dał) i zamiast wyjątkowych i zawsze licznie uczęszczanych zawodów w Osielcu oraz Grodkowie mieliśmy pustkę.

I chyba właśnie dlatego na Kowalę cieszyło się tak wielu. Zresztą… organizatorzy czyli Mieczysław Adamczyk ze swoją zgraną i pracowitą ekipą (a jest w niej nawet sam Diabeł!) po raz kolejny udowodnili, że zależy im na fajnej, mile wspominanej imprezie. I na tym, by najlepsi nie wyjechali z pustymi rękami. Znowu więc mieliśmy premie dla najszybszych w klasie OPEN (1500, 1000 i 500zł), były też opony (i to dla dziewczyn!) i liczne upominki oraz oczywiście puchary. Te zawody były czymś w rodzaju święta rodzinnego, ponieważ towarzyszyła im bardzo fajna, sympatyczna atmosfera, a na dodatek organizator przygotował w sobotni wieczór obfity poczęstunek (kiełbaski z grilla, piwo) dla przyjezdnych gości. Żyć, nie umierać…
Było więc chyba wszystko to, co tak człowieka cieszy i cieszyć powinno na takich zawodach. Leśny padok tętnił życiem i uśmiechniętymi lub rozgadanymi ludźmi, a tor był areną świetnej, miejscami popisowej i zawziętej jazdy zawodników. Prócz tego tor był miejscem licznych gleb (jak to w Kowali) i efektownych „strzałów piachem” spod kół. Słowem było wszystko, czego dusza pragnęła. Stosunkowo wysoka temperatura i ostre słońce powodowało, że chętnie chowano się do cienia w lasku, choć odkryty wysoki pagórek w centrum toru był cały czas oblegany przez spragnionych widowiska kibiców. Spore zainteresowanie wzbudziły zapowiadane i zrealizowane w przerwie pokazy powietrznych akrobatów motocrossowych, czyli grupy freestylowców.
To był bardzo dobry pomysł i niewątpliwe uatrakcyjnienie zawodów. Ekipa tych młodych, odważnych chłopaków lubiących walczyć z grawitacją dała elegancki popis, a ich dobrze obeznany z tą specyficzną dziedziną spiker na bieżąco komentował skoki, podając nazwy poszczególnych trików. Jak się okazało, pomysł występu wyszedł ze strony samych freestylowców, którzy chcieli się zaprezentować podczas takiej imprezy i sami sobie wszystko przygotowali, zorganizowali. Realizacja na wielki plus! Chcemy też wspomnieć, że X-CROSS został bardzo mile przyjęty i odczuliśmy to, że nas się nie tylko zna i lubi, ale i szanuje za to co robimy. A gdzie jak gdzie, ale właśnie na strefie widać bardzo mocno tę symbiozę nas i zawodników, dla których przecież X-CROSS powstał i których opisuje i przybliża Czytelnikom.
Co lub kogo po finale w Kowali tym razem warto przybliżyć i opisać? Wyścigi najmłodszych to zawsze sporo emocji i adrenaliny w głowach dzieciaków oraz przyśpieszony puls u ich rodziców. Pociechy szaleją a rodzice….siwieją? No, bez przesady, choć przy tym co wyprawiał w pierwszym wyścigu Seweryn Gazda jego mama uczciwie przyznała: „jak on tak jechał i wyprzedzał, to myślałam, że zawału dostanę”. A Seweryn wyczyniał nieprawdopodobne rzeczy! Zaczęło się od …gleby w pierwszym zakręcie po starcie i spadku na szary koniec. Wydawało by się, że to koniec szans na wywalczenie końcowego podium a tymczasem… w Seweryna coś wstąpiło i rozpoczął niesamowity koncert popisowej jazdy. Łapał i wyprzedzał jednego po drugim. Ale był też twardy opór. Stawił go bardzo dobrze jadący najpierw Piotr Warchoł ale wyjątkowo twardo opierał się Norbert Wojciechowski.

Ostatecznie jednak jadący jak w transie (w dodatku niezbyt zdrowy) Gazda zrobił porządek ze wszystkimi i został zwycięzcą wyścigu! To była świetna jazda młody panie Gazda! Drugi wyścig był całkowicie pod kontrolą Seweryna. Wygrał start i zrobił świetną riderską robotę, więc na zjeździe do depo odebrał zasłużone gratulacje od rywali. Norbert nie ukończył, więc na pudle stanęli Gazda, Warchoł i Jopek. Piękna jazda i piękna sportowa postawa tych młodych zawodników. Natomiast w klasie 65cm wszystkie małe smyki (było łącznie 12-tu) zostały ustawione przez znakomicie jeżdżącego Michała Psiuka. Lublinianin nie pozostawił złudzeń kto jest najlepszy i chyba szybko odebrał rywalom nawet nadzieję na wygranie wyścigów. Od startu do mety jechał bardzo ładnie i zasłużenie zgarnął wszystko, z wygraniem rundy włącznie.
Z tyłu działy się jednak też interesujące rzeczy. Po wyścigach Justyna Masarczyk prawie zatańczyła z radości, bo jej syn Szymon dokonał przełomu. Wcześniej był przekonany, że nie da rady wygrać z dwoma rywalami (Wiktorem Płodzikiem i Szymonem Chludzińskim). Popracowano jednak nad „głową” i Szymon uwierzył, ale przede wszystkim odpowiednio się postarał i…w końcu przełamał się mentalnie i zdołał wygrać z obydwoma konkurentami, przyjeżdżając dwa razy drugi. To pokazuje ileż radości dają takie małe, własne zwycięstwa i jak bardzo istotną kwestią jest „czyszczenie głowy”. A przełamanie się na tak trudnym torze jak Kowala jest tym bardziej cenne.

Niektórzy myślą, że wyścigi dzieci są mało interesujące. Gdy jednak zestawimy wszystkie emocje tych małych riderów z tym co przeżywają ich rodzice i bliscy (a zawsze jest ich sporo na zawodach!) to okazuje się, że wyścigi te potrafią zawierać w sobie największy ładunek emocjonalny. Cytat jednego z rodziców dosadnie to obrazuje: „No k…a, myślałem że wykorkuję z emocji!”….Podium klasy 65cm to Psiuk, Masarczyk, Chludziński. Była też klasa MINI a na miniaturowym torze pod lasem prócz wyścigów najmłodsi adepci odbywali swoje jazdy treningowe.

Jedni na motorkach z kółkami bocznymi, inni bez nich. Nowy narybek ćwiczy i oswaja się z tym wszystkim co wiąże się z motocrossem i jazdą na motocyklu. Gdy spytałem jednego z tych najmłodszych czy się nie boi, odpowiedział stanowczo że nie, i że lubi taką jazdę. A gdy spytałem czy chce zostać później mistrzem, odpowiedź była równie stanowcza: TAK! Są więc następcy i to z charakterem. Przejdźmy do klas wyższych. U pań wielkie zmiany! Nie ma już Wanessy Rapacz na maszynie, a Zuza Rusin jest po kontuzji, więc wszystko rozstrzygnęło się w tym sezonie i w Kowali pomiędzy innymi dziewczynami. Prym wiodły w zasadzie dwie riderki: Coraz agresywniej jeżdżąca Marta Frączek i Natalia Kornas. Marta zdominowała zawody i pewnie wygrała przed Natalią.

Ale była też i jedna cicha bohaterka sezonu. Kamila Mitera zdobyła nie tylko podium rundy ale w końcu zdobyła swoje podium sezonu – jako wicemistrzyni strefy! Nie zawsze wszystko jej się udaje, nie zawsze starty idą jak trzeba, ale równa jazda przez cały sezon i brak nieobecności też dają wypracowany wynik i wymarzone podium. W końcu na tym przecież polega sport, by dążyć do bycia coraz lepszym, i by ten cały wysiłek oraz wiele wyrzeczeń jakie się ponosi przyniosły chociaż taką satysfakcję. A ten puchar który się dostaje, ma przypominać o tym wszystkim co było widać na torze, ale i o tym czego nie było widać. O treningach, wysiłku, pakowaniu na siłowni, bieganiu, jeździe na rowerze i dzieleniu się w rodzinie opieką nad dziećmi. Czyli o setkach godzin rocznie przeznaczonych na sportowy wysiłek.
Właśnie za to, że tym wszystkim ludziom się chce ten wysiłek podejmować i są skłonni do wielu poświęceń by ten sport dalej uprawiać, zasługują oni na szacunek. To nie są lenie i obiboki wylegujące się przed TV, lecz pracusie umiejące dobrze zorganizować swój czas i oddające się swej pasji. A co w klasach typowo męskich? W MX2C mieliśmy pojedynek liderów i… wejście smoka Szymona Sochanowskiego. Grzegorz „Kita’ Dróżdż nie był w pełni swych możliwości po crashu w Serokach i musiał nieco bardziej szanować poobijane gnaty. Nie rwał więc jak zwykle, ale co mógł to zrobił. Taki stan rzeczy był dobrą okazją dla Bartka Mitery i on tę szansę wykorzystał. Do tego stopnia, że na mecie z radości po pokonaniu takiego rywala wykrzyczał kilka słów których tutaj jednak nie zacytujemy….Pięknie jest jednak widzieć człowieka, który tak bardzo się cieszy z efektu swych usilnych starań.

Sochanowski zjawił się dopiero teraz, ale jak tak będzie jeździł dalej, to obawiamy się o los dotychczasowych mistrzów MX2C… W drugim wyścigu doszło też do zaciętego pojedynku Bartka Mitery z samym agentem Jamesem Bondem. Numer 007 okazał się mimo prób nie do przejścia, bo też i prawdziwy agent nie poddaje się przecież nigdy. Mateuszowi Grzeszczykowi gratulujemy postawy. Ostatecznie zawody wygrał Sochanowski przed „Kitą” i Miterą. Tak więc doszło do rzadko spotykanej rzeczy, bowiem małżeństwo (państwo Bartłomiej i Kamila Mitera) jednego dnia stanęło na podium, każde z nich w swojej klasie. Gratulacje! W klasie MX1C prym wiódł najpierw Adam Weirauch. Właściwie to mógłby spokojnie startować już jako weteran, ale po co, skoro tak dobrze czuje się z młodszymi rywalami i tak dobrze mu idzie?
Wygrany start w trudnej Kowali oraz dobra jazda przyniosły mu zasłużone 2. miejsce na podium. A kto był pierwszoplanową postacią tego dnia w tej klasie? Człowiek na dwusuwie czyli Janek Moczko. Bzycząc pomykał konsekwentnie po piachach, a skutek tego był taki, że powyprzedzał wszystko co się dało i na mecie był…pierwszy! Jemu też należą się wielkie brawa za postawę. Ta klasa jechała razem z Mastersami, więc na maszynie było dzięki temu nieco gęściej. Gęściej było też niestety w pierwszym zakręcie, co spowodowało spore zamieszanie, a w tym diabelskim kotle jak zwykle musiało się zagotować. Efektem była gleba kilku zawodników z obydwu klas, a jedną z ofiar był Piotr Sarna, który zwyczajowo na tym torze nie ma sobie równych.

Dobrze pamiętamy co wyczyniał w Kowali w poprzednich sezonach. Tym razem jednak życie napisało inny scenariusz, ale z końca stawki robił co mógł, by ugryźć lepszy wynik. Za to coraz mocniej do przodu ciśnie Łukasz Denes z AMK Grodków. Wcześniej przełomowe podium na Top Amator Cup, teraz podium (3. miejsce) na strefie. Coraz lepiej! Tutaj też widać było radość z całego trudu i treningów, bo choć pieniędzy z tego MX nie ma, to jednak jest własna satysfakcja. A ona potrafi bardzo napędzić i podnieść wiarę w siebie. Mastersi nie byli tak liczni, ale paru najlepszych brało udział w owym karambolu po pierwszym starcie. Min. Śpiewok, Gryga i Seremet utknęli w tym piaskowym korku, więc trzeba było odrabiać spore straty. Odrabianie najlepiej wyszło Januszowi Śpiewokowi, tyle że był tam ktoś jeszcze. Tomek Dróżdż, którego wszędzie na zawodach jest pełno. Wygrał dwa wyścigi i to on zdobył najwyższy stopień podium.
Śpiewok był drugi, a Wiesław Piróg trzeci. Gryga jechał z poobijanymi żebrami (efekt upadku na treningu), więc jego wysiłek był tak naprawdę większy niż zwykle. W drugim starcie wszyscy już się mocno pilnowali, by znowu nie powtórzyła się historia z pierwszego wirażu. Mimo to tu też było kilka nagłych uziemień. Wśród Juniorów wydawało się, że znowu dojdzie do pojedynku odwiecznych rywali, czyli Rapacza i Górnego. A tymczasem… najpierw już w owym pierwszym diabelskim zakręcie po starcie upadł Rapacz, zaś potem agresywnie jadący Górny nadział się przed ostrym wirażem na wjeździe w las na tylne koło Mateusza Golana. Efektowna wywrotka, koła z piachem w górę i…obaj leżeli na glebie. Tak więc nie brakowało komplikacji. Na dodatek w drugim wyścigu Górny w pewnym miejscu nie zdołał utrzymać toru jazdy i… mocno poleciał na glebę (zdaje się, że głową), co spowodowało zupełne wybicie z rytmu i zwolnienie jazdy.
Tak więc każdy miał swoje przygody i zamiast ostrego pojedynku, mieliśmy raczej obserwację indywidualnej walki z trudnościami bieżni. Dwukrotnie najlepszy okazał się Darek Rapacz (startował tylko w tej rundzie), przed Kubą Budajem i Filipem Hetke. Z tej całej mieszanki sezonu najlepiej jednak wyszedł wcześniejszy bohater drugiego planu, który tym razem miał najlepszą średnią i wygrał z rywalami na punkty. Kuba Gutowski z MKS „TRYB” Częstochowa. Mistrzostwo strefy też zobowiązuje, więc serdecznie gratulując nowemu mistrzowi „setek”, liczymy na utrzymanie poziomu w kolejnym sezonie Jako że Juniorzy tradycyjnie jechali z najwyższą klasą OPEN, więc trzeba w tym miejscu podkreślić wyjątkowość tych wyścigów. Młodzi zawodnicy mogą startować z tymi najlepszymi i przyjrzeć się manewrom najbardziej doświadczonych. To uczy ale i mobilizuje. Do dalszej pracy i dalszego wysiłku.

Bo któż z nich nie chciał by być jak Wysocki czy Gaba? Mieć tzw. „nazwisko” i poważanie. Na maszynie było więc kilka sław i była to w zasadzie cała grupka najlepszych z południa kraju. Dwa starty wyglądały podobnie. Od razu Wysocki i Chętnicki na czele (Gaba chyba bardzo chciał przynajmniej wygrać start), zaraz za nimi Kojs na swojej Husqvarnie, ale dobrze też startował Grzesiek Kargul. Pierwszy wyścig miał niespodziankę w postaci wywrotki Kojsa (na odkrytej części toru), który wprawdzie do jazdy wrócił, ale strata była już zbyt potężna by myśleć o walce o podium. Wysocki jechał praktycznie bezbłędnie, nie miał żadnych przygód i swój „trening” zakończył wynikiem 1-1. Gaba pojechał swoje też dobrze i z wynikiem 2-2 zdobył 2. miejsce. Tym trzecim okazał się zawodnik z ziemi kieleckiej, czyli Piotr Szczepanek jadący zawsze pewnie i szybko na miękkim torze. Konsekwentnie jechał swoją linią, i pokonawszy trudności toru zdobył najniższe miejsce na pudle. Czwarty był G. Kargul, choć wytężona jazda na pełnych obrotach dała mu niezły wycisk. W MX rozłożenie sił jest całkiem inne niż w CC.
Wielu zaliczyło jakieś przygody lub błędy, co w Kowali w ogóle nie dziwi. Na jednym z zakrętów (na końcu prostej pod lasem) paru zdusiło swe maszyny (min Kojs), było tam też kilka kontaktów bliższego stopnia. Obecność dwóch najlepszych naszych eksportowych riderów dodała zawodom niewątpliwego blasku. Zresztą sam wójt gminy Sitkówka Nowiny, pan Sebastian Nowaczkiewicz (ubrany w bluzę zawodniczą!) obecny od początku imprezy na torze przyznał, że obserwowanie jazdy Tomka Wysockiego było czystą przyjemnością. Było i minęło. Ostatnie zawody poszły w annały historii, a wyniki poszły w „świat” i w tabele. My zapamiętamy prócz wyników jeszcze tzw. oprawę. Elegancka dmuchana „brama” na mecie z logo gminy i nazwą imprezy. Ładne oflagowanie za startem, dobry spiker (jak się okazuje zawodowiec związany min. z siatkówką) i przede wszystkim ta miła atmosfera, która sprawia, że na zawody strefy przyjeżdża się z niemal taką samą radością jak na MXGP. To są rzeczy niepoliczalne, nieprzekładalne na pieniądze, ale wartościowe.
Wszak strefę tworzymy wszyscy- zawodnicy, organizatorzy i kibice- obserwatorzy. Każdy obecny jest częścią tej imprezy i każdy chce ją dobrze wspominać. Kowala bardzo udanie zamknęła ten dziwny, mający poważną wyrwę sezon na Strefie Południowej. Tak jak pięknie się on rozpoczął udanymi zawodami w Dębskiej Woli, tak pięknie się nam skończył właśnie w Kowali. Jedyny minus to niższa od spodziewanej frekwencja. Około 90 riderów to nieco mniej niż mogło być. Finał sezonu to jednak zawsze przerzedzone szeregi, a na dodatek były tego dnia i inne zawody strefowe, więc familia się nieco porozjeżdżała po kraju. Jedyna uwaga do organizatora jest taka, aby na wjeździe na teren toru przy lesie dać wyraźną tablicę z kierunkiem wjazdu (w lewo), gdyż na rozwidleniu dróg pod lasem część osób nie była pewna gdzie ma jechać. Dla nowych gości taki drogowskaz bywa bardzo pomocny. Cała reszta była jednak bardzo udana i szkoda tylko że to już koniec…
Podsumowanie sezonu i przypomnienie finału zamieścimy w kolejnym wydaniu magazynu X-cross (listopad). W Kowali wypłynął jeszcze jeden temat. Planowane w Strykowie na październik zawody „finał stref”, czyli rywalizacja czterech najlepszych dziesiątek z czterech stref. Ta tajemnicza i trzymana w niewiedzy dla ogółu impreza niby miała się odbyć, ale… chyba raczej się nie odbędzie. Dlaczego? Na przeszkodzie jak się wydaje stanęły bowiem nieporozumienia pomiędzy paroma osobami i trudności w dogadaniu się jako zespół dążący podobno do tego samego celu. To wielka szkoda, bowiem wiadomo że Stryków i jego władze były przychylne tej imprezie i wspomogły by ją finansowo. To kolejny dowód na to, że największe trudności powstają przez brak dobrej współpracy i zrozumienia. I to jest niestety nadal często największa pięta achillesowa naszego sportu.
fot. Alek Skoczek