Maciek Giemza, jeden z naszych najlepszych riderów enduro i cc szykuje się do kolejnej batalii o punkty w Mistrzostwach Polski Enduro, jakie odbędą się już w najbliższy weekend w Malechowie. Niemal w przeddzień zawodów namówiliśmy Go, aby opowiedział o Dakarze, o planach, o sobie, o tym co było i będzie, o polskim enduro. To się czyta!
Plan na najbliższą rundę jest dokładnie taki sam, jak na poprzednie imprezy z cyklu Enduro. Chcę dać z siebie wszystko, wygrać tyle prób ile będę w stanie i bezpiecznie ukończyć dwa dni ścigania. Mam wokół siebie najlepszą ekipę, jaką tylko mogłem sobie wymarzyć, dlatego nastawienie psychiczne, które w moim przypadku to 70% sukcesu jest naprawdę świetne.
W ostatnich tygodniach sporo się u mnie pozmieniało, mogę śmiało powiedzieć, że w ciągu jednego dnia moje dotychczasowe życie stanęło do góry nogami. Oprócz ścigania się u nas w kraju startuję również w Pucharze Świata Cross Country. Pierwszym przetarciem był start w Abu Dhabi – 100% odcinków specjalnych po wydmach oraz niesamowicie wysoka temperatura, która w pierwszy i drugi dzień oscylowała w granicach 50st.C. Potem był bardzo ciężki nawigacyjnie Katar. Mózg parował od patrzenia w roadbooka, nie mówiąc już o próbie utrzymania jakiegoś tam tempa. Trzecia impreza to Maroko, ale o niej za chwilę. Wróćmy do Malechowa. Odkąd przesiadłem się ze 125 na 250, naprawdę uwielbiam te zawody. Dosyć długie, zróżnicowane próby oraz głównie piaszczyste podłoże bardzo mi pasują. W zeszłym roku nie było próby crossowej przy Forcie i szkoda, ponieważ przyciągała ona kibiców.
Podejrzewam, że jak co roku próba przy żwirowni będzie bardzo ciekawa do oglądania, ponieważ kibice mogą przez dosyć długi czas obserwować zawodnika, gdy ten daje z siebie 100%. Malechowo zawsze odwiedza spora ilość zawodników między innymi dlatego, że po wyścigach każdy jedzie nad morze, które jest ok. 15km od bazy rajdu. Atrakcyjność zawodów – 10/10. Poziom trudności? Hmmm, nie są to trudne zawody. Raczej przyjemne, podczas których mamy ogromy „fun” z jazdy. Teraz wróćmy do Maroka… Maroko to taki trochę mój osobisty przełom, jeśli chodzi o rajdy. Zacząłem naprawdę świetnie dogadywać się z motocyklem. Duże prędkości przestały być czymś „nowym”, stały się czymś normalnym, wpisanym w tempo zawodnika. Ten rajd był zróżnicowany – szutrowe drogi, a zaraz po tym wysokie wydmy. I tak przez 5 dni. Około 3-go etapu team przekazał mi informację, że jestem na wysokiej pozycji w kategorii „Dakar Challenge” (w tej kategorii klasyfikowane są osoby, które nigdy nie brały udziału w Rajdzie Dakar oraz Rajdzie Maroko).
Nie podniecałem się mocno tą informacją, żeby nie wywołać zbędnej burzy w głowie. Stwierdziłem: Maciek, jedź na tyle ile potrafisz, nie ryzykuj, bo jesteś tu nowy i dopiero poznajesz te struktury. Po czwartym etapie wskoczyłem na pierwsze miejsce tej klasyfikacji. Przede mną był piąty etap, który organizator zaplanował jako jeden wielki motocross po wydmach, nawet nazwa była jednoznaczna: GP des Dunes. Z 95 zawodników, którzy stanęli na starcie pierwszego etapu, przed piątym etapem zostało ok. 70. Jak na prawdziwy MX przystało startowaliśmy z jednej linii. Wystartowałem w okolicach 10-15 pozycji i uważnie pilnowałem zawodnika, który plasował się za mną w klasyfikacji Dakar Challenge. A był to nie byle kto, bo Oriol Mena (Mistrz Świata Juniorów w Enduro). Ten etap miał 50km i 5km przed metą dogoniłem top5, co było dla mnie lekkim szokiem. Jak tylko dołączyłem do grupy rozpoczął się hmmmm… nawet nie motocross, ale wyścig, jakby chodziło o milion dolarów! Na metę odcinka wlecieliśmy w grupie 6-7 motocykli w odstępie czasowym ok. 3 sek! Nie wierzyłem w to, co się stało. To były dotychczas moje najlepsze chwile, jakich doświadczyłem na motocyklu, naprawdę coś wspaniałego.
W jednym momencie uświadomiłem sobie, że wygrałem wpisowe na Rajd Dakar oraz to, że dałem radę na tym krótkim etapie utrzymać tempo bardzo doświadczonych zawodników z klasyfikacji generalnej, takich jak Ivan Cervantes, Gerard Farres czy Xavier de Sultrait. Big moment for me. Jednak wbrew pozorom starałem się o tym stopniowo zapominać, żeby nie wpaść w nadmierny samozachwyt, hahaha. Nadal jestem początkującym rajdowcem, który zbiera doświadczenie, a przede mną jeszcze bardzo, ale to bardzo długa droga, żeby znaleźć się na mecie Rajdu Dakar. Teraz o moim zespole… ORLEN TEAM to jedna z najlepszych oraz najbardziej doświadczonych ekip na świecie. Jacek Czachor i Marek Dąbrowski przekazują nam bezcenną wiedzę co robić i jak robić, by praca, którą wykonuje każdy członek teamu przynosiła wspólny rezultat. Bardzo dziękuje ORLEN-owi za szansę, którą dostałem. Ciężko pracuję na to, by wykorzystać ją w najlepszy możliwy sposób. Wygranie wpisowego na Dakar dało mi ogromnego kopa, motywację do jazdy oraz jeszcze większą chęć do tego, żeby znaleźć się z pozostałymi zawodnikami ORLEN TEAM-u na mecie w Buenos Aires. Ale Orlen to nie tylko rajdy długodystansowe, prowadzimy również Akademię Orlen Team, której głównym dowodzącym jest Marek Dąbrowski. To, jaką robotę dla polskiego motocrossu robi Marek, widzą chyba wszyscy. Organizacja campów dla obecnych zawodników Akademii pod okiem świetnych trenerów jest mega wsparciem. Sam wiem w ilu szkoleniach brałem udział w moim życiu i jak duży progres po nich nastąpił. Coraz większa frekwencja młodych zawodników, coraz wyższy poziom zawodów i najważniejsze – sukcesy małolatów za granicą. Wychować młodego chłopaka tak, by stawał na bramce startowej Mistrzostw Europy w Motocrossie jako zdecydowany lider wyścigu to jest naprawdę high level motorsportu. Mówię oczywiście o Maksie Chwaliku. Szacun dla niego, bo jest dominatorem klasy MX65 i ostro gryzie starszych chłopaków w MX85. Cała Akademia oraz wkład Orlenu w MP Motocrossu znacznie podniósł atrakcyjność zawodów i po rozmowach z zawodnikami wiem, że jeżdżą na te imprezy z ogromną przyjemnością. Dobra organizacja w połączeniu z pomocą ORLEN-u sprawia, że nasze zawody zaczynają coraz bardziej przypominać zachodnie imprezy. Tak wiem, to jeszcze nie to, jednak wszystko jest na dobrej drodze.
fot. Ewa Jeżak, Orlen Team