Mega Megawatt pełen napięcia aż do mety! Megarelacja+megafoty

To był przepiękny dzień dla kibiców, zawodników i wszystkich ludzi, jacy postanowili spędzić niedzielę z Red Bullem w Kleszczowie, gdzie rozegrano kolejną, piątą już edycję Megawatta.

Przepiękna, wymarzona pogoda, fantastyczna publiczność, spektakularne widoki i świetna akcja, z zakończeniem pełnym napięcia dla kibiców mistrza w wykonaniu Tadka Błażusiaka! Znakomite zawody zapowiadały się już w sobotę, ale niedziela to było sedno, dla którego warto było przyjechać nawet kawał drogi.

Nie ma bowiem w tej części Europy niczego równie spektakularnego jak ta impreza, rozgrywana w tej gigantycznej, kopalnianej „dziurze”. Nigdzie też takie tłumy widzów nie zasiadają na tak widokowej skarpie, skąd można aż tyle zobaczyć- a wzrok sięga na kilometry. Widać od razu, że ktoś wiedział jak zrobić prawdziwe wydarzenie i jak zapewnić tysiącom kibiców znakomite warunki do oglądania tego wyjątkowego spektaklu. Zapierajacy dech w piersiach pokaz powietrznych akrobacji samolotowych dał ponownie Łukasz Czepiela, tak jak zapierał dech w piersiach widok ze skarpy na całą sekcję endurocrossową i motocrossową.

Najwięcej działo się właśnie w tej pierwszej, gdyż to tam oczy tysięcy skierowane były na „mękę i udrękę” riderów, którzy musieli pokonać liczne, wymyślne przeszkody. Były więc albo belki, albo mega szpule do kabli i rzecz jasna wielkie rury, były widowiskowe skoki, oraz oczywiście opony i głazy w rozmaitych konfiguracjach. Na oponach właśnie, ale ułożonych na leżąco w jednym z szerokich zakrętów działo się wyjątkowo wiele, i to na oczach wspomnianych tysięcy kibiców. Podjazdy i zjazdy były tym razem (poza jednym, przy głównej skarpie – trybunie) nieco poza centrum uwagi, ale też wymagały mądrej, dojrzałej jazdy.

Josep Garcia

Na pewno sporym plusem dla riderów była dobra pogoda, bo co innego gdy piach czy inny sypki materiał jest ciężki i mokry, a co innego gdy suchy i lżejszy. Z drugiej strony ta sypkość była też i utrudnieniem, bo koła często grzęzły a riderzy korkowali przejazdy. Pierwszy zator zrobił się szybko, bo juz na pierwszym podjeździe na coś w rodzaju nasypu z „aleją supercrossową”, gdzie usypanych było rządkiem wiele kop piachu i ziemi oraz miału kopalnianego. Sobota była mieszanką 2-3 typów aury, ale niedziela była jak prezent z nieba. Ale żeby tradycji stało się zadość, jeden z najciekawszych odcinków usytuowano tuż przed metą. Ten swoisty ostateczny test prawdy o mały włos nie pozbawił by naszego mistrza Tadka Błażusiaka znakomitego 2. miejsca.

Ale wróćmy do początków całego finału. Zaczęło się dobrze dla Polaków, bo nieoczekiwanie drugim najlepszym naszym Rodakiem po Tadku był Dominik Olszowy, który jeszcze niedawno startował przecież w motocrossie. Trzeba przyznać, że szybko wspina się w górę w hard enduro. Sytuacja zmieniała się jednak jak w szalonej ruletce z kolejnymi zaliczonymi check pointami. Prowadził Wade Young, potem Błażusiak, potem długo Walker, świetnie jechał Lettenbichler, ale wkrótce dał znać o sobie przewrotny los endurowych trudów wyścigu. Jadący bardzo dobrze Olszowy nieoczekiwanie zakończył udział w jeździe. Najprawdopodobniej z powodu kłopotów ze smarowaniem.

Mało tego, tak jak Taddy miał w sobotę swój kamień na trasie, który nieźle go urządził (lot do przodu, gleba i poobijane ciało), tak w niedzielę inny kamień czekał, aż nadjedzie trzykrotny zwycięzca tej imprezy- Jonny Walker. I tenże kamień wyeliminował sympatycznego, uśmiechniętego Anglika. Oto brutalność realiów takiego wyścigu. W dodatku Walker odniósł w czasie upadku uraz ręki i niestety, ale ta edycja nie będzie mu się dobrze kojarzyć. Kłopoty (a może nie najwyższą formę?) miał i Graham Jarvis. Sztuką w takim wyścigu, w tak złożonym terenie, przy wyrównanej rywalizacji tych najlepszych, jest unikanie kosztownych błędów.

Najlepszą sumę szybkości i bezbłędnej jazdy miał tej niedzieli od dłuższego czasu Wade Young (RPA) i trzeba przyznać, że szło mu coraz lepiej i lepiej. Jakby trasa była pod niego. Pokonał wszystko i wszystkich, nawet legendę Tadka i całą elitę. Ciekawe jak by się to jednak wszystko potoczyło, gdyby dalej jechał Walker…. eeech! Wade wygrał z czasem 2:10:52 i jak się okazało, nad drugim zawodnikiem miał ponad 2 minuty przewagi. Wypracowywał tę przewagę stopniowo, krok po kroku, sporo zyskał w niewidocznych dla publiczności miejscach, mijał kolejne check pointy zyskując i zyskując, ale to był po prostu jego dzień i chyba tylko Walker mógł być lepszy, ale któż to teraz może wiedzieć?

Łukasz Kurowski

Czasami ten jeden kosztowny błąd przydarzy się na początku, a czasami pod koniec. A na Megawacie urządzono ostatni odcinek tak, że tworzące go tuż podjazdem na metę wielkie głazy wręcz czekały na potknięcie lub zawahanie zawodnika. I to właśnie tam doszło do spektakularnego finiszu Tadka, oraz jednego z jego największych w tym sezonie rywali. Rewelacja i odkrycie sezonu w MŚ SE oraz hard enduro Billy Bolt i w Kleszczowie pokazał znakomite przygotowanie oraz umiejętności. Prawie dopadł naszego mistrza i… o zdobyciu drugiego miejsca zdecydowały dosłownie ostatnie 2-3 głazy oraz to, jak pokonają je obaj rywale. Taddy prawie by się zaklinował między nimi, ale pokonawszy te ostatnie nagle niespodziewanie upadł na piasek podjazdu do mety!

Tadek Błażusiak

Chwila zastopowania, a w momencie gdy podnosił się z maszyną, oczy i serca wszystkich zamarły w oczekiwaniu kto teraz wjedzie na pagórek, gdzie usytuowano metę. Tadek Błażusiak czy Billy Bolt???! Już wydawało się, że błąd Tadka wykorzysta Anglik, ale oto i on nieoczekiwanie zastopował i nie wybrał tego najlepszego sposobu na pokonanie ostatniej części odcinka prawdy! Utknął bowiem między tymi ostatnimi głazami! Tadek wyrwał się z kamiennych kleszczy tuż przed rywalem i wjechał na górę, zdobywając znakomite, drugie miejsce! Nareszcie poszło dobrze, lepiej niż w kilku poprzednich rundach WESS, bo tam, jak pamiętamy dręczył naszego mistrza pech, albo miał niekorzystne orzeczenie sędziów. Tym razem poszło naprawdę dobrze i przed swoją, żywiołowo dopingującą i Tadka i wszystkich naszych najlepszych riderów publicznością można było się cieszyć z sukcesu. Sukcesu okupionego ciężką pracą i przygotowaniami, treningami i kawałem dobrej roboty w wykonaniu ekipy jaka dla Tadka pracuje.

BRAWO! A zatem Bolt o włos przegrał to 2 miejsce i zajął trzecie. Później na głazach była mała przerwa i dopiero po mniej więcej minucie nadjechał znakomity Lettenbichler, który zdobył 4. miejsce. Dalej przyjechali: Nathan Watson (sensacyjny zwycięzca kwalifikacji z Wlk. Brytanii, debiutujący w imprezie!), Hiszpan Josep Garcia, a potem pozostała część elity światowej, jadąca w tej edycji. Czyli kolejno Graham Jarvis, Alfredo Gomez i zamykający dziesiątkę najlepszych Brytyjczyk Paul Bolton. Trzynasty przyjechał dobrze znany z Beskid Hero David Cyprian z Czech. Wielu kibiców przybyło śledzić poczynania naszej utalentowanej młodzieży, naszej krajowej elity, która oczywiście zjawiła się w zdecydowanej większości na starcie Red Bull 111 Megawatt.

I choć chłopaki przeżywali zmienne koleje losu w tym sezonie, odnosili mniejsze czy większe kontuzje, to jednak pokazali, że idą śladami Tadka i są coraz lepsi, przyjeżdżają z coraz większym doświadczeniem i wiedzą jak „ugryźć” kolejne przeszkody. Trasa dawała niezły wycisk kolejnym riderom. Niejeden był spragniony płynów tak, że w owym odcinku prawdy, który szybko zaczął zmieniać się w kolejkę do mety, padały prośby (raz wręcz błaganie!) o wodę. Dojechali więc kolejni zawodnicy, ale nie obyło się bez postojów na ostatnich głazach przed metą. Drugim najlepszym z Polaków był Emil Juszczak (19 miejsce). Im większy tłok zaczął się na tych głazach robić- tym mniej miejsca i pomysłu na dokończenie trasy mieli ci, którzy jeszcze gdzieś się upychali.

Nie dość, że już wykończeni, niektórzy dodatkowo mocno odwodnieni, to jeszcze trzeba było znaleźć „sposób na diabelskie głazy”. Dosłownie parę głupich metrów, ale jakże niełatwych i zdradliwych. Maszyny dostawały czasami gorsze baty niż ich kierowcy. Klinowanie, zapadanie się, przewrotki, gleby, wyskok z niejednego siodła, gięte i obijane niemiłosiernie dyfuzory dwusuwów. Zgrzyt metalu podwozia i osłon silników o kamienie mieszał się z kapiącym potem, parą i obłokami spalin oraz dymem, kurzem i całą atmosferą jaka w tym wyjątkowym miejscu była. Skarpa wypełniona kibicami patrzyła co się dzieje w dole, a w dole działa się heroiczna czasami walka z kilkoma głazami, które coraz trudniej było kolejnym pokonać. Jednym z tych, którzy najbardziej utknęli, był świetny przecież technik Łukasz Kurowski.

Sama technika to jednak nie wszystko gdy inni kolejkowicze i zmęczenie całością trasy utrudnia każdy ruch, każdy skok kołami motocykla. Okazało się, że na tej końcówce dwie rzeczy były najbardziej pożądane – pomysł na przeprawę i…woda. Z tej swoistej paszczy wroga, wyrwali się nasi kolejni najlepsi zawodnicy i na mecie kolejnym z Polaków był właśnie „Kurak” (20 miejsce), dalej Grzegorz Kargul (23.), Andrzej Luberda (29.), Kacper Dudzic (30.). Miejsce 34-te zajął Oskar Kaczmarczyk. Na tle półtysięcznego tłumu w finale nie są to wyniki słabe, ale chłopaki sami mówią, że chcą jeszcze więcej i jeszcze lepiej. Gratulujemy wszystkim udziału i szanujemy ich wysiłek, bo przecież udział w takim wyścigu jest poprzedzony wieloma godzinami treningu, a poza tym, wyczerpuje organizm jak mało co. Z biegiem czasu kamienna poczekalnia do mety zamieniła się w zbiegowisko ludzi i maszyn, stojących i kombinujących jak przejść to przeklęte miejsce.

Nieubłaganie nadszedł jednak moment, w którym wyścig zakończono i nie wszyscy spełnili swoje marzenie u ukończeniu go. Największymi pechowcami byli z pewnością Dominik Olszowy ale i Damian Musiał, którego spotkało prawdziwe nieszczęście, a w zasadzie cała litania nieszczęść w ostatnich tygodniach. W sobotę, złamał on niestety kręgosłup i czeka go długa, żmudna i kosztowna rehabilitacja. Jeżeli ktoś chciałby wesprzeć Damiana, prosimy o obserwowanie jego profilu fejsbukowego.

Tam będą podawane informacje. Oby wszystko poszło dobrze i oby ten zawodnik wyszedł z tego zdrowy. Spośród tych którzy ukończyli, mamy dla Was dwie krótkie rozmowy- z Tadkiem i Emilem. Oto co powiedzieli dwaj najlepsi Polacy po mecie.

Tadek Błażusiak

Jak oceniasz trasę w porównaniu z poprzednimi edycjami?

No super, wszystko było super. Trasa rewelacyjna, choć strasznie było miejscami dziurawo i sporo kurzu, więc trzeba było bardzo uważać. Jonny się przekonał, że gdzieś tam można ten swój kamień w tym piachu jednak znaleźć. Szkoda że tak się to potoczyło i że nie mogliśmy do końca rywalizować razem, ale tak całościowo było super i jestem zadowolony z 2. miejsca.

Czy któryś odcinek był dla Ciebie zdecydowanie najtrudniejszy, najgorszy?

Myślę, że nie, nie było czegoś szczególnie najtrudniejszego, wszędzie trzeba było albo cisnąć, albo mieć bardzo wytężoną uwagę, więc ta trudność się rozkładała na całą trasę, ale na pewno wymagała ona bardzo dobrej kondycji. To jest specyfika takiego wyścigu. Ja tutaj przyjechałem z niewyleczoną kontuzją, która mi się odnowiła na drugim przejeździe sekcji motocross, więc musiałem jeszcze powalczyć i z tym, ale kończę zadowolony z 2. miejsca.

Na ile procent swych całkowitych możliwości jechałeś- według siebie samego?

To są dość długie zawody, prawie 3 godziny jazdy na okrągło, z wytężoną uwagą i dużą szybkością. Trzeba to mieć cały czas w głowie, że jak gdzieś popełnisz błąd to potem masz jeszcze pod górkę i cały czas będzie trudno, więc musisz mieć jeszcze zapas energii. Dlatego trzeba to wszystko mądrze rozdzielić na trasie. Oczywiście trzeba mieć szybkość, więc gdzie był sprint tam jechałem sprint, ale tam gdzie trzeba było trochę odpuszczać, to jechałem tak na ok. 95-90%. Wyścig trzeba mądrze rozłożyć. Kto te wszystkie części najlepiej ułoży i przejedzie – wygrywa.

To tak na koniec….Widzimy się tu za rok?

Myślę że tak! (uśmiech).

Emil Juszczak

Jak oceniasz trasę tegorocznej edycji?

Trasa była przede wszystkim szybka, było kilka elementów ciężkich, takie półki do wyskakiwania jak w trialu. Ta część szybkościowa, motocrossowa była strasznie katująca, bo miesiąc temu złamałem rękę i nie czułem że jest juz mocna, a w dodatku miesiąc nie jeździłem na motocyklu. Mogłem albo się poddać i zrezygnować ze startu, albo podjąć wyzwanie i pojechać. Szczerze, to nie wierzyłem że dojadę….Ale miałem silne chęci i motywację, pokonałem rękę, trasę i słabości.

Czy jesteś z wyniku zadowolony? A z formy na trasie?

Myślę, że to jeszcze nie jest to. Cieszę się, że ukończyłem, ale wiem, czuję, że można było lepiej, tym bardziej że przyjechałem raczej nie tak dobrze przygotowany z powodu tej złamanej ręki. Ta ręka mnie trochę „trzymała”, spowalniała, więc nie mogłem jechać takim tempem, jakim bym chciał. Ale to, że ukończyłem i to z dość niezłym wynikiem mnie cieszy.

Która część czy odcinek były najtrudniejsze technicznie?

Myślę, że tam chyba przy dziewiątym check poincie. Ten trialowy, takie „zadawanie z koła”.

A ta ostatnia prosta z głazami? Trudna czy po prostu ryzykowna?

Myślę, że nie była tak trudna jak rok temu. Nie pamiętam już czy wtedy było mokro, ale mnie się teraz łatwiej jechało tę końcówkę.

Jak sądzisz, nad czym będziesz musiał najwięcej popracować przed kolejna edycją Megawatta, zakładając, że nie będzie żadnych kontuzji, ręce będą zdrowe itd?

Przede wszystkim kondycja, trzeba jeździć, jeździć, trenować. Teraz ten miesiąc byłem z tego wybity, więc wyraźnie tego brakowało. Mam nadzieję, że za rok będzie sporo lepiej.

A tak zbiorczo- jak oceniasz całość tej imprezy w porównaniu do poprzednich edycji?

Jest jeszcze lepiej, widać i czuć to. Trasa świetnie pomyślana, chłopaki zrobili kawał dobrej roboty i jechało się w tym wszystkim- mimo tej ręki- jednak przyjemnie. Także organizacyjnie całość naprawdę na bardzo wielki plus.

Twój najbliższy start, to?

Za 2 tygodnie, końcowa runda MP Superenduro. Chciałbym tam obronić tytuł mistrza Polski. Potem grudniowe MŚ SE w Krakowie, które sa jeszcze pod znakiem zapytania.

Bardzo dziękuję i gratuluję wyniku oraz ukończenia wobec miesięcznej przerwy w jeździe!

Piąta edycja Red Bull 111 Megawatt idzie więc w annały historii, coraz piękniejszej dla polskiego hard enduro. Bo też samo wydarzenie jest już rzeczywiście klasą samą w sobie. Widać to i po logicznym rozmieszczeniu poszczególnych miejsc, po samej organizacji wszystkiego (w porównaniu np. z edycją sprzed 3 lat zmieniło się bardzo wiele na plus), po zadbaniu o media, po znakomitym i czytelnym oznakowaniu, oraz zadbaniu o szczegóły informacji dla dziennikarzy. Tego, oraz wielu innych przemyślanych rzeczy niech uczą się od tej imprezy inni, zwłaszcza ci którzy myślą, że są już profesjonalistami w organizacji czy procesie informacji, ale nie potrafią zadbać o podstawowe, konieczne i oczywiste sprawy…

Tak w ogóle, to ogarnięcie tak rozległego terenu i tylu rozmaitych rzeczy, rozsądne ulokowanie poszczególnych stref to mega praca umysłów i wyobraźni. Na zakończenie wielkie uznanie dla tych tysięcy widzów. Mogli wybrać grilla w ogródku, mogli pojechać na wycieczkę gdzie indziej, mogli się nudzić i nic nie robić, albo patrzeć na seriale. Przyszli na spektakularne, jedyne w swoim rodzaju i absolutnie unikatowe wydarzenie sportowe, klasy światowej. I na pewno nie żałują, bo nie chodzi o to, że coś się dzieje i wstęp jest za darmo. Chodzi o to, że czegoś takiego po prostu nigdzie nie da się zobaczyć. Nawet na Erzbergu, bo to inne otoczenie i inna rzecz. Również wielka, ale w górach. Piękne jest więc to, że mamy w kraju takie wydarzenie, którego renoma już zresztą dawno poszła w świat i znakomicie, że znaleźli się kilka lat temu ludzie, którzy je wymyślili. Chwała wszystkim, największa zaś w ten weekend zwycięzcom.

Chociaż wielu zwyciężyło nawet kończąc ten wyścig, wygrali bowiem z wysiłkiem, z trudnościami i często z własnymi słabościami. I to jest w sporcie właśnie piękne. A że dodatkowo widok ze wspomnianej skarpy jest również piękny, w tym słońcu jakie świeciło wszystkim Megawatowiczom? To tym lepiej dla imprezy! Kto jeszcze ma wątpliwości czy tam przyjechać, niech już rezerwuje w głowie kolejny wrześniowy weekend. Który? Oczywiście poinformujemy, gdy będzie wiadomo. Ze swej strony pragniemy podziękować jako patron medialny organizatorom za bardzo dobrą współpracę i zapewnienie naprawdę dobrych warunków do pracy.

fot: Alek Skoczek