Mini Watt na maxa, czyli 111 powodów dla których warto robić takie zawody

Pomysł, na który wpadli Papuq z Qurakiem był przedni: skoro nie ma Mega Watta, może by zrobić Watt mini. Jak pomyśleli, tak też uczynili.

Wobec totalnej posuchy związanej z koronawirusem zdecydowali się zaprosić miłośników ostrego upalania do Słopska niedaleko Warszawy zwłaszcza, że pandemialna atmosfera stała się po temu sprzyjająca.

Darek Papuq Felis-Obrycki

Ruszyli piłkarze, ruszyli żużlowcy, kalendarze ogłosili Czesi, Słowacy i Niemcy, tymczasem niemrawy PZM polski terminarz zawodów ciągle kryje gdzieś w zakamarkach swoich biurek (do tej pory nie mamy żadnego oficjalnego komunikatu dotyczącego tej kwestii). Na szczęście znaleźli się tacy, którzy nie uciekają przed robotą.

Co prawda narażają się na anatemę ze strony Związku za organizowany „nielegalnie” wyścig (a takich „nadgorliwców” jest w naszym kraju więcej), na szczęście potrzeba ścigania się jest tak ogromna, że nikt na to nie zwraca specjalnej uwagi. I taką właśnie imprezą okazał się Mini Watt.

Założenie było proste: jedziemy dla fanu zachowując wszystkie obowiązujące zasady zalecone przez Ministerstwo Zdrowia. Cytat z Regulaminu eventu: „Mini Watt Sprint Challenge jest imprezą dla użytkowników motocykli terenowych.

Celem jest propagowanie bezpiecznego uprawiania sportów motocyklowych enduro w sposób zorganizowany, w miejscach przystosowanych i dedykowanych do tego typu sportów”. I tyle w temacie, jakby ktoś miał jakieś wątpliwości.

Gdy ruszyły zapisy lista została zapełniona niemal natychmiast, by zamknąć się na liczbie 111. Dlaczego? Bo są to nie tylko trzy symboliczne jedynki Tadka Błażusiaka związane z zawodami w Bełchatowie, ale także numer startowy Łukasza Kurowskiego.

Miejsce spotkania? Jedyne w swoim rodzaju – piasek, błoto, glina, żwir i… jeziorko, czyli tor treningowy East River Enduro i tereny kopalni Piaskopol-Słopsk S.C. będącej jednym ze sponsorów akcji.

Adam Tomiczek

I w końcu nadeszła wiekopomna chwila, bo nie dość że chodziło o całkowicie premierowe zawody w tej formule, to również o pogodę, która tak kapryśna dawno nie była. Zaczęło się nieźle, bo niebem bez chmurki i słupkiem rtęci galopującym do góry niemal z minuty na minutę.

Gdy zajechaliśmy na miejsce naszym oczom ukazał się padok rozciągnięty na długości kilkuset metrów, oblężone biuro zawodów (również przy zachowaniu dwumetrowej odległości między riderami), poczuliśmy smakowicie pachnące grilowane przysmaki pochodzące z pobliskiego pensjonatu Nad Rozlewiskiem.

Pierwsze kroki skierowaliśmy w stronę licznych przeszkód, z którymi mieli zmierzyć się riderzy. Imponująco wyglądała hopa „Tatra”, której podstawowym elementem była czeska ciężarówka, oczywiście nie zabrakło opon, drewnianych kłód, ale i przejazdu wzdłuż brzegów jeziora i bardzo stromego zjazdu i wjazdu po skarpie (gdzie parę motocykli ugrzęzło).

Oskar Kaczmarczyk

Nieźle mogło także się zagotować w lesie, gdzie spod ziemi wychodziły zdradliwe śliskie korzenie. No ale taka jest specyfika sprint enduro i jeśli ktoś nie lubi, może zagrać w ping ponga. Zanim zawodnicy ruszyli na trasę zdaliśmy sobie sprawę z faktu, że oto mamy do czynienia z imprezą wręcz wzorcową. Kilkunastu marshali z profesjonalnymi radiotelefonami (wypożyczenie na jeden dzień to koszt zaledwie ok 30zł, ale jakoś niewielu organizatorów z tego korzysta), mocna obsada ratowników wyposażonych nie tylko w karetkę i ratowniczą terenówkę, ale także łódź motorową patrolującą jezioro. Wszyscy także zradiofonizowani.

Nowak/Zalewska

Dlatego słyszeliśmy doskonale, jak co chwilę zgłaszano a to zerwaną taśmę, a to korek na trasie, a to zagrzebany w glinie motocykl. Jednym słowem pełna kontrola sytuacji na trasie. I może dlatego (a raczej również i dlatego) nie było ani jednej interwencji służby medycznej. Podkreślamy – ani jednej! Straż pożarna? Dwie sekcje druhów z OSP. Czy trzeba chcieć czegoś więcej? Nie, zwłaszcza że całość ogarniał z przyjaciółmi Darek Papuq Felis Obrycki.

To postać dobrze znana w środowisku offroadowym, organizator treningów i eventów pod szyldem East River Enduro. Jest to typ faceta, który doskonale wie co ma do zrobienia i to robi trzymając dyscyplinę, ogarniając w stu procentach temat, ale mając też czas na chwilę luźnej rozmowy. Wyglądał jak dyrygent świadomy tego, że utwór który ma wykonać musi przeniknąć do szpiku kości. I przeniknął. Pełna kontrola nad wszystkim. Na pierwszy ogień poszła klasa Elite a w niej kilka tuzów off roadu: Łukasz Kurowski, Adam Tomiczek i Oskar Kaczmarczyk (komentarze całej trójki znajdziecie w lipcowym wydaniu X-cross).

Jak się można domyślać, to między nimi rozegrała się walka o miejsca na podium, które ostatecznie wyglądało tak: 1.Adam, 2.Qurak, 3.Oskar (w sumie wystartowało 31 jeźdźców). Łukasz Kurowski: „Trochę się człowiek napocił. Właściwie były tylko dwie proste przy lesie, gdzie można było odpocząć, poza tym cały czas dłubanina i praca. Ponieważ przez ostatnie dni lało, więc wszędzie zebrało się dużo błota.

Na szczęście wszystko zaczęło przesychać, porobiły się ślady i koleiny i zaczęliśmy robić coraz lepsze czasy”. Po „elicie” na starcie stanęli „hobbyści”, a zebrała się ich blisko siedemdziesiątka. Ku naszemu zdumieniu pojawiły się też dwie dziewczyny: Małgorzata Zalewska i Ewa Nowak. Obydwie zostały sklasyfikowane i to wcale nie na ostatnim miejscu, co uhonorowano specjalnymi nagrodami.

Cała stawka początkowo miała świetne warunki do ścigania, niestety w pewnym momencie nadciągnęły chmury. Najpierw grzmotnęło, potem zerwał się wiatr przewracając kilka namiotów i lunął deszcz. Na trasie zrobiło się bardzo ślisko, ale najgorzej jechało się tam gdzie piach. Motocykle zdecydowanie przybrały na wadze, co miało kolosalny wpływ na charakterystykę zawieszenia.

Kaczmarczyk/Tomiczek/Kurowski

Ale prawie wszyscy dali radę. Bo enduro to taki dziwny sport, że im ciężej tym lepiej. W tej klasie najszybszy okazał się Hubert Frączkowski, który otrzymał komplet opon ufundowanych przez X-cross, za nim uplasowali się kolejno Wojciech Maksym i Jakub Firan obdarowani nagrodami od licznych sponsorów.

Maksym/Frączkowski/Firan

Czy była to impreza efemeryda? Nie wiadomo, być może okaże się jednym z miejsc cyklu zawodów sprint enduro w województwie mazowieckim. I tego bardzo byśmy sobie życzyli.

fot. Krzysztof Hipsz