Sylwester Jędrzejczyk kończy starty w Polsce. Ma dość!

Zawody ukończyłem na 6. miejscu w klasie E2/E3, w klasyfikacji sezonu zdobyłem 5. miejsce, w generalce 12. To dobra pozycja, zwłaszcza że nie startowałem we wszystkich rundach.

Najbardziej podobała mi się ta w Chełmnie. Pozostała część sezonu niezbyt ciekawa, runda kolo Wrocławia taka sobie, w Kielcach połączone ściganie z ME bardzo błotniste. No i w Nowym Kościele runda także powinna być odwołana ze względu na fatalne warunki, które nie miały nic wspólnego z rywalizacją. Teraz zaliczyliśmy Połczyn, gdzie gorzej już być nie mogło. Zawodniczo jeżdżę od 2006 roku, czyli zadebiutowałem jako 16-tolatek. Najpierw było trochę cross country, trochę motocrossu, ale od dłuższego czasu pozostaje tylko enduro. Dorobiłem się kilkunastu tytułów mistrza i wicemistrza Polski. Zaczynałem od Hondy, potem wsiadłem na 125 Husqvarnę, następnie dłuższy czas jeździłem „yamaszkami”, by przesiąść się na KTM-a, znowu na Husqvarnę, a teraz jeżdżę na Becie. Wrażenia? Każdy motocykl jest dobry gdy jest nowy (śmiech), ale najlepsze wrażenia mam z jeżdżenia właśnie Betą.

Startuję w KKM Kwidzyn, na co dzień pracuję w Elblągu w Adventure Team. Dlaczego enduro? Zacznijmy od tego, że kiedy zaczynałem ta dyscyplina była dużo fajniejsza. Teraz jest inaczej, trudno. A poza tym podoba mi się sama formuła, ile emocji dostarcza moment, kiedy po próbie podjeżdżasz do chronometrażu i patrzysz na swój czas. To działa bardzo mobilizująco. Poza tym lubię podziwiać krajobrazy, a te są czasami naprawdę powalające. Jest jednak kilka warunków do spełnienia, żeby to wszystko przeżywać na maksa: opanować jak najlepiej technikę jazdy, mieć dobrą kondycję i jak najwięcej jeździć na moto. Nie chodzę na siłownię, nie tracę czasu na crossfity, tylko staram się jak najwięcej czasu spędzać w trasie. Dlatego pojawiam się niemal na każdych zawodach, nawet takich lokalnych, bo nic tak dobrze nie przygotowuje jak rywalizacja. Jazda wokół komina nic nie daje. Co bym zmienił w polskim enduro? Wszystko! Przede wszystkim zastanowiłbym się co zrobić, żeby ściągać więcej zawodników. I nie chodzi tu nawet o nagrody (choć z drugiej strony 200zł za wygraną rundę to śmiech), ale przede wszystkim o profesjonalną, na najwyższym poziomie organizację imprezy. Dość prowizorki! A teraz o Połczynie. Na ostatnie zawody w sezonie jechałem z pozytywnym nastawieniem, że impreza będzie dobrze zorganizowana. Docierając w piątek po południu lekko się rozczarowałem: biura zawodów nie było plus garstka zawodników, próby otaśmowane w 95%. Pierwsza liczyła 3,7km, druga 3,6km. Miejscami bardzo ślisko i łatwo było o wywrotkę. Ale to przecież enduro. Niestety po ulewnych deszczach pojawiły się takie bagniska, gdzie już w trakcie zawodów niektórzy zawodnicy nie byli w stanie o własnych siłach wyciągnąć sprzętów zatopionych po kanapę. Pierwszego dnia mieliśmy do pokonania pięć okrążeń, drugiego cztery (bez odwołanych dojazdówek). Wystartowałem dwusuwem BETA RR300 2T, który okazał się być idealny na te warunki.

Podsumowując… Uważam, ale nie tylko ja, że PZM nie szanuje naszego czasu i pieniędzy, sędzia główny powinien odwołać imprezę widząc jaka jest sytuacja. Finałowa runda została zorganizowane na siłę i nie miało to nic wspólnego ze sportową rywalizacją. W dodatku pojawiły się zdjęcia, na których było widać jak zawodnicy jadą na skróty i to nie były sporadyczne wypadki. Nic z tym nie zrobiono. Były to ostatnie moje zawody MP Enduro w Polsce. Gratuluję wszystkim zawodnikom, którzy byli fair wobec innych w całym sezonie, bo to nie pierwszy tego typu incydent. Na koniec chciałbym podziękować sponsorom, bez których nie mógłbym wystartować w sezonie 2021.

P.S. We Wrocławiu za to, że dotknąłem listkiem kołka (nie wywracając go ani nie zrywając taśmy) dostałem 25 sekund kary. A osoby skracające trasę zero sekund kary. Bez komentarza.