„W skali 1-10 dałbym tak z 7-8”. Rozmowa z Dominikiem Olszowym po Sześciodniówce

W zakończonej niedawno największej, najstarszej i najbardziej „honornej” imprezie enduro pod patronatem FIM, czyli International Six Days Enduro w Portugalii, polska reprezentacja zajęła drużynowo 11 miejsce.

W czteroosobowym składzie mieliśmy dwóch debiutantów- Aleksandra Bracika, który jednocześnie debiutował na motocyklu 250cm, oraz Dominika Olszowego, który pojechał na tę prestiżową światową imprezę po dłuższej przerwie w startach, spowodowanej kontuzją kolana. Mimo tego zajął najwyższą w polskiej ekipie lokatę, indywidualnie 13. miejsce po sześciu dniach zmagań, z najmniejszą stratą. Jak Dominik ocenia swój udział i jakie wrażenia wywiózł z sześciodniowego maratonu, który daje naprawdę popalić zawodnikom? Rider z okolic Bielska Białej podzielił się z nami swoimi odczuciami i wnioskami.

Najpierw zapytam jak się czujesz po swoim debiucie, i czy nie jesteś zajechany po tych sześciu dniach tłuczenia się po wertepach?

Szczerze to nie czuję się jakoś strasznie zmęczony. Odpocząć trzeba – jak po każdym wysiłku, ale myślałem, że będzie gorzej. Naopowiadali mi, że po tej imprezie ze dwa tygodnie nie będę mógł patrzeć na motocykl…, a tymczasem nie jest tak źle. Całkiem dobrze się czuję i za dzień dwa tutaj w Hiszpanii normalnie wsiadam na motor i jadę trenować. Wsiadłbym wcześniej, ale trenerzy mi zabronili…

Tak już na chłodno, po wszystkim powiedz co było prócz samej długości zawodów dla Ciebie największą nowością lub zaskoczeniem?

Inny tryb codziennego życia. Wstawanie o piątej rano i konieczność najedzenia się, żeby potem nie być głodnym w czasie wielu godzin jazdy to jest inny cykl, niż na zawodach gdzie dotąd byłem. To nie jest całkiem przyjemne, wymaga innego reżimu. Trzeba się najeść do pełna, a potem jeszcze przed startem nawet dopchać czymś energetycznym, żeby sił i energii było dość. Ale to jest do przyzwyczajenia. Najgorsze są te pierwsze 2-3 dni. A potem idzie już sprawniej. Już człowiek rozumie, widzi, ogarnia to co tam jest. Nie patrzy się na to wszystko już jak na kolejną nowość, ale przybywa wiedzy, opanowania i myśli się już głównie o jeździe. W sumie potem już nie ma różnicy czy to będzie sześć, siedem czy osiem dni jazdy, bo wchodzi się na wyższe obroty i wpada w taką codzienną monotonię, w taki rytm regularności. Natomiast zmęczenie pojawia się oczywiście. U mnie było największe ok. piątego dnia, gdzie człowiek jedzie już tak, żeby tylko dojechać na tych próbach. Z jednej strony jest więc ten cykl codzienności, a z drugiej znużenie, zmęczenie i świadomość, że trzeba jeszcze dalej jeździć. Zmęczenie ogólne daje popalić, ono przychodzi i wytwarza poczucie monotonii. A tu cały czas trzeba przecież szybko jechać, uważać i myśleć. O trasie, o sprzęcie i o mecie.

A jak sama trasa? Jak to wyglądało Twoim okiem i Twoimi emocjami z siodełka?

Najtrudniejsze były te dojazdówki, Wiele kilometrów do przejechania, a potem dopiero próba właściwa. Na zdjęciach to wygląda ładnie, że świeci słoneczko, jest fajnie, ciepło, bo Portugalia. Tymczasem myśmy mieli prawie każdego dnia jakiś deszcz, a w górach było zupełnie inaczej niż na dole. To nie są wysokie góry, ale tam było znacznie zimniej i bardziej mokro. Te chmury się tam zatrzymywały i wytwarzały całkiem inne warunki niż na wybrzeżu. Więc nie było tak kolorowo jak można myśleć. Zimny wiatr, mgła, błoto, tylko kilka stopni, ręce wychłodzone. Tu tłuczemy się po jakichś kamieniach, tam za chwilę mokro i ślisko, więc te zawody na pewno dobrze hartują, uczą wszechstronności na takim urozmaiceniu.

Czy w samej trasie było coś trudniejszego niż wszystko to, z czym się spotkałeś wcześniej?

Zawody jako całość na pewno były najtrudniejsze na jakich dotąd byłem. Było to jednak inaczej wystopniowane. Pierwsze dwa dni organizatorzy wyznaczyli głównie na wybrzeżu, gdzie mieliśmy małe górki i dalej ku morzu na taki cypel. Trzeci i czwarty dzień puścili nas wyżej, w te góry. Tam już było naprawdę rasowo, kamienie, dziury, kawałki z hard enduro. Mieliśmy tam chyba wszystko. Ale to te dojazdówki do prób były najgorsze. Próby to był przy tym pikuś. Najgorszy jest ten drugi dzień po tej samej trasie, gdzie są już wyrobione dziury. Dwa okrążenia po 650 zawodników… to musi rozwalić podłoże, a nasze nadgarstki dostają naprawdę w kość. No i ta cała ilość kilometrów, jakie łącznie przejechałem ja i koledzy. To chyba było tą największą trudnością jako całość. Taki wielodniowy, długodystansowy maraton, podczas gdy wcześniej jeździłem albo „sprinty”, albo hard enduro, albo znacznie krótsze odcinki i to bez takich długich dojazdówek.

Jak oceniasz swój wynik i swój udział? Miałeś stresa jako debiutant, w dodatku po takiej wyrwie w startach w tym niezbyt udanym przecież sezonie?

Najbardziej cieszę się prócz samego udziału w tej wielkiej imprezie z tego, że dojechałem do mety, i że jestem cały i zdrowy. To był mój cel i priorytet, i to osiągnąłem. A miałem różne myśli i scenariusze i nie wszystko musiało się udać. Tak więc plan został zrealizowany, a wszystko co ponad to jest na plus, bo zebrałem nowe doświadczenie w tak dużych, wielodniowych zawodach i w zróżnicowanym terenie. Udowodniłem więc sobie ale i paru niedowiarkom w kraju, że potrafię i daję radę. A niedowiarków u nas nie brakuje…Wynik indywidualny i realizacja celu mnie zadowalają, ale moja jazda była raczej zachowawcza niż agresywna. Nie chciałem ryzykować, narażać maszyny na awarię i na siłę śrubować czasów. Jechałem tak jak potrafię, zgodnie z założeniem jakie miałem. Nie było więc ani gwałtownych przygód, nie złamałem ani jednej klamki, nie uszkodziłem żadnego elementu. To też jest ważne, a nawet czasami kluczowe i ludzie też na to patrzą, więc myślę, że dobrze mi poszło. Była jedna mała gleba, która nie miała na nic wpływu. A stres? Wiedziałem po co tam jadę, że jestem bardziej uczniem niż zawodowcem, a poza tym udział w WESS już mnie oswoił z rywalizacją na poziomie światowym, także nie czułem aż takiego stresu że jadę na wielką imprezę i będzie tam cały świat. To akurat bardzo dobrze, bo zawodnik potrzebuje takich imprez i takiego doświadczenia z najlepszymi. Główne obawy dotyczyły raczej tego, by się jak najszybciej odnaleźć w takiej wielodniowej imprezie, innej niż wszystkie dotychczasowe. I żeby nie popełnić jakiegoś kosztownego błędu. Nowy to jest zawsze nowy, ale myślę, że ten test zdałem. O przygotowanie fizyczne byłem spokojny.

Ostatnia próba, ta powiedzmy bardziej lajtowa – czyli motocross wyszła Ci znakomicie, gdyż byłeś czwarty, wyprzedziłeś min. Angusa Heidecke, który jakby nie było – ma na koncie starty w MŚ MXGP… Wiedziałeś po czym pojedziesz?

Wiedziałem, choć trasy nie obszedłem, bo już nie miałem za bardzo siły i chęci. Pojechałem tylko zapoznawcze. Próba motocross była o tyle dziwna, że częściowo szła przez asfalt. Nigdy nie jeździłem na zawodach po asfalcie, więc to była nowość. Start poszedł tak średnio dobrze, ale później się przebijałem krok po kroku. Jeden się wywrócił, potem drugi, inni coś tam mieli na trasie, więc korzystałem z tego ile się dało. Szczerze mówiąc, to nawet nie wiedziałem, że jestem czwarty. Wszystko dobrze wychodziło, planowałem ataki i je realizowałem, korzystając z tych wszystkich taktyk wyprzedzania jakie znałem z MX. Byłem przekonany, że jestem gdzieś ok. 8-10 miejsca, a tu się okazało że jest czwarte…i to w najsilniejszej jak sądzę klasie. To mnie bardzo ucieszyło, byłem mega zadowolony, dodało mi to też pewności siebie, bo na końcu, gdy jest już największe znużenie i zmęczenie wyszło mi tak dobrze, ale przede wszystkim ukończyłem całość SixDays. Także im dalej i ciężej, tym było u mnie lepiej.

Zdecydowanie zdałeś ten egzamin na debiutanta w SIX DAYS! To jak byś ocenił swój występ w skali powiedzmy 1-10 i czego Sześciodniówka Cię nauczyła?

Myślę, że w skali 1-10 dałbym tak z… 7-8. Jak zawsze mogło być lepiej, ale tak jak mówię, jako debiutant najbardziej zależało mi na poznaniu imprezy i jej ukończeniu. Jeszcze niejedne takie zawody przede mną, więc taki dobry początek na pewno wiele daje. Przekonałem się jak to jest, czego mi brakuje, co wymaga większych ćwiczeń. Myślę, że kolejny raz będzie jeszcze lepszy. Wiemy nad czym pracować pod kątem Sześciodniówki i…ciśniemy dalej.

Czego więc Tobie najbardziej tam brakowało?

Obycia z tamtejszym podłożem. Ono jest inne i naprawdę się bałem miejscami, bo nie mogłem temu podłożu zaufać, nie czułem go tak jak czołówka, już z tym obeznana. Nie jechałem całkiem swojego, że tak powiem. Duże, luźne kamienie najpierw zagrzebane w takim sypkim, śliskim, niepewnym podłożu mieszanym. Potem te kamienie były wykopane, wychodziły na wierzch, po wybiciu trasy przez wielu jadących. Nikt przy większej prędkości nie chce najechać na taki kamień, gdyż wiadomo, że to może się źle skończyć. Dlatego nie czułem się pewnie jadąc po tym i to na pewno miało jakieś przełożenie na czasy, ponieważ nie mogłem się skupić tylko na szybkości i jechaniu po wynik. Potem było już lepiej. Pierwsze dni były więc po piasku i luźnej ziemi, a potem był twardy, wyślizgany beton. To w czym się czułem mocniejszy wykorzystałem jak mogłem i cieszę się, że jakoś tam mój wynik pomógł wynikowi całej drużyny. Na pewno przydało się na koniec to, co wyniosłem z motocrossu.

Jak Ty i koledzy z drużyny oceniliście organizację zawodów i całokształt trasy?

Organizacja na światowym poziomie. Trasa bardzo dobrze oznaczona, także ciężko było się zgubić, czy pomylić. To jest duża impreza FIM, więc tam wszystko grało. Każda reprezentacja miała takiego swojego managera, który przekazywał wszystkie informacje, codziennie był briefing, dostawaliśmy wyniki, czasy, można było omawiać trasę, analizować zmiany itd. Wieczorem było wszystko dopięte i wiadome przed kolejnym dniem, także nie mieliśmy żadnych kłopotów. Ze strony PZM też było wszystko co potrzebne, przekaz informacji był jak należy, więc nie martwiliśmy się o nic poza samą jazdą.

A jak chłopaki z drużyny radzili sobie z trudami tego maratonu ? Na pewno wymienialiście uwagi i opinie…

Sebastian (Krywult) to wiadomo, on ma tych Sześciodniówek tyle na koncie (*obecnie 14), że może robić za mentora i ma doświadczenie, czyli rzecz bardzo ważną. On sobie wszędzie poradzi. U Rafała (*Bracika) to była już chyba siódma Sześciodniówka, więc też był wyrobiony i nie miał takich obaw jak ja. Olek (*Bracik) miał z kolei też debiut, ale prócz tego wszystkiego, co przechodzi debiutant miał też inną rzecz. Wcześniej jeździł na „secie”, a teraz po przesiadce musiał ujarzmić „ćwiartkę” i musiał się z tym jakoś uporać. To mu na pewno nie pomagało, ale najważniejsze jest to, że też ukończył zawody i zebrał doświadczenie. Na tych zawodach wyszło kto jak był przygotowany, jak jest odporny na trudy. Każdy z nas walczył, starał się i dostawał baty. Przez pierwsze dwa dni chłopaki nie narzekali, wszystko było ok. Potem zaczęło być pod górkę i mieliśmy też moment kryzysu. Po paru dniach chyba większość zawodników miała. Ale jesteśmy drużyną i najważniejsze, że wszyscy z nas ukończyli, dojechali do mety, przełamali słabsze chwile, a w dodatku jeszcze udało nam się mimo wszystko awansować o miejsce w górę. U mnie takie największe przełamanie to była środa. Taka kulminacja pierwszego zmęczenia, trudów i emocji, po której już poszło raczej z górki. Byłem poinformowany że coś takiego będzie, więc poukładałem to, przewalczyłem w głowie, i później już kryzysu nie było.

Co najbardziej powoduje taki kryzys? Samo zmęczenie fizyczne? Czy raczej ta monotonia, świadomość codziennej harówy? Czy może psychika jest tym już zwyczajnie przytłoczona?

Przede wszystkim te kilometry. Wiele przejechanych kilometrów na dojazdówkach, gdzie nie tylko trzeba jechać szybko, ale cały czas MYŚLEĆ. O jeździe, o podłożu, o ryzyku. Naprawdę sporo myśli przechodzi w tym czasie przez głowę, bo nie dość, że jest ta dojazdówka, to potem jeszcze czeka próba. Na dodatek ten deszcz, który padał ze 4 dni, byliśmy mokrzy, zziębnięci, co też odbiera „przyjemność” z całej jazdy, bo jest błoto. Do tego dochodzi zmęczenie tą monotonią i intensywność jaka cechuje SixDays. To wszystko się nawarstwia, także nawet jak jesteś dobrze przygotowany fizycznie, to psychika i znużenie i tak idą za tobą. Trzeba umieć to pokonać, opanować to co mówi ciało i co sugeruje głowa.

Wrócę jeszcze do tego, co mówiłeś na samym początku. Skoro Sześciodniówka nie zajechała Cię fizycznie, to opowiedz jak się do niej przygotowywałeś?

Pod względem jazdy i techniki nie przygotowywałem się specjalnie pod SixDays. Byłem po długiej przerwie w siodle, ale nie miało to większego przełożenia na jakość czy szybkość. Samej jazdy nie było przed Portugalią jakoś dużo. Wyciągnęliśmy wnioski z poprzednich doświadczeń, i wiedząc co mnie czeka i czego mi brakuje, postawiliśmy przede wszystkim na wydolność i wytrzymałość organizmu. Na wydolność podstawową i tlenową. Myślę, że dało to dobre skutki, ale nie siedzimy na laurach i dalej nad tym pracujemy. Mieliśmy tam też takiego trenera i masażystę, który pomagał nam się szybciej regenerować po wysiłku. Pan Sławomir Szczurek. Także rano wstawaliśmy trochę świeżsi że tak powiem. Pojechał tam z nami dzięki Markowi (Marciszowi), więc to był też spory plus.

Dla wielu może być ciekawe to, na ile różne jest przygotowanie do powiedzmy dwudniowego Red Bull Megawatt od przygotowania do Sześciodniówki. Jaka to skala różnicy?

Przede wszystkim ja zrobiłem przed tymi długimi zawodami tak: odstawiłem motocykl na chyba z tydzień, żeby nabrać głodu jazdy. Żeby tego motocykla się chciało, żeby się sycić jazdą z dnia na dzień, żeby to potem nie brzydło. Pięć dni ciężkiej jazdy to nie to co dwa dni hard enduro, z czego tylko 3 godzinny wyścig decyduje o wszystkim. Ten szósty dzień, czyli MX, to tam nie było w zasadzie tego co wcześniej. Dziennie robiliśmy po ok. 300km a razem było tego z 1500km. Na Megawacie jest tego znacznie mniej, ale za to przeszkód więcej. Inna skala, tam jest zdecydowanie mniej jazdy, a człowiek męczy się nie kilometrami, lecz trudnością przeszkód, podjazdów. Na SixDays to te kilometry wysysają siły i jest tego zdecydowanie więcej, a na dodatek trwa to trzy razy dłużej. Moje nastawienie było takie, że lepiej pojechać na takie zawody niedotrenowanym niż przetrenowanym. Zmęczenia tam jest aż nadto, więc trzeba przyjechać dobrze wypoczętym i umieć się codziennie zregenerować. Kolejna rzecz to intensywność. Megawatt to takie cross country z elementami superenduro. Krótko, ale bardzo intensywnie. Na Six Days ta intensywność jest raczej mierzona kilometrami i trzeba ten wysiłek inaczej- na długo i umiejętnie rozłożyć.

A zagadnienia techniczno-serwisowe i obostrzenia?

Ta kolejna ważna sprawa, to właśnie sprzęt. Na SixDays nie ma drugiego motocykla w zapasie. Trzeba oszczędzać sprzęt, myśleć o nim a nie tylko o szybkości. Odpowiada się więc też za sprzęt, a nie tylko za siebie i swoje zdrowie. Jak przeszarżuję i uszkodzę motocykl na trasie, może to oznaczać koniec marzeń o dobrym wyniku, ale nie tylko moim, lecz i drużyny. W kwestii co wolno naprawiać… Na SixDays nie można wymienić koła, piasty, ramy, silnika, tłumika… także jak ktoś np. załatwi koło, to ma po zawodach. Inne, drobniejsze rzeczy można na punktach serwisowych wymienić. O ile się wyrobisz w czasie. Jak się nie wyrobisz, dostajesz tyle kary ile minut jest po czasie. Piątego dnia z kolei przyjechałem o minutę za wcześnie, tak z rozpędu i przyzwyczajenia z poprzedniego dnia z kolegą z pary. I dostałem minutę kary… Ramy czasowe są sztywne i jest tego czasu mało. Przekroczenia oznaczają kary, więc jest tu sporo różnych uwarunkowań, zasad, przepisów.

Chłopaki mieli kilka przygód na trasie, a Sebastian zdaje się musiał się uporać z bólem. Ty wymieniłeś zawieszenie. Z jakiego powodu?

Tak, wymieniłem. Z Cone Valve na Kayabę. Ale to całkiem normalna praktyka przy takiej masie przejechanych kilometrów i tych dziurach. Ono pracuje na okrągło i też się zużywa przy tylu dobiciach, więc ma prawo puścić, gorzej działać. Nie wiem co tam w tym zawieszeniu było, to wyjdzie może po rozebraniu. Ale wiem, że czołówka wymieniała je nawet po dwa razy. Po wymianie od razu lepiej mi się jechało, więc to był jak najbardziej konieczny zabieg.

Nie można pominąć tych, którzy pomogli w całym wyjeździe i organizacji. Komu podziękujemy?

Wszystkim moim sponsorom: KTM Katowice Eurorider, Emaus International, Buli96, OC1 Cleaner, LEIER, CROSS Bud, Arsanit Polska, PSB PROFIPIONEX a także mojej rodzinie, zwłaszcza Tacie i narzeczonej za całe wsparcie, Sławkowi Wilkowi, PZM – za całą pomoc i opiekę informacyjną, oraz sfinansowanie wyjazdu, przelotów. Maćkowi Wróblowi za logistykę, obsługę i pomoc w organizacji wyjazdu. Było dwóch mechaników, zaplecze, także nie było na co narzekać. Dziękuję jednak przede wszystkim za to, że zostałem powołany przez PZM do drużyny, że doceniono moje wyniki i moje umiejętności. To pierwszy taki mój występ w drużynie narodowej w enduro, więc jest to dla mnie też ważne.

Poznałeś smak maratonu SixDays. Na koniec spytam więc tak: czy na kolejną Sześciodniówkę będziesz jechał bardziej głodny samego wyniku?

Wiem już czym te zawody są, czego się tam spodziewać. Myślę, że jeśli będzie dobrze dobrany, optymalny skład i wszystko pójdzie bez problemów, to na pewno można będzie powalczyć o lepszy wynik. Kwestia doboru składu to już temat dla tych, którzy o tym decydują. Ja jestem od jazdy. Na pewno powinien znowu jechać Sebastian Krywult, bo on jest jak doświadczony, wytrawny stary lis i niejeden młodszy w kraju ma z nim wielkie problemy by wygrać. Ja będę chciał pójść wyżej, zrobię co się da, żeby kolejnym razem było jeszcze lepiej.

Dziękuję Ci bardzo za rozmowę i do zobaczenia w Krakowie, na Mistrzostwach Świata Superenduro.

Rozmawiał: Alek Skoczek

fot. ISDE, NET