Im gorzej, tym lepiej. Takie jest enduro… inaczej niż w życiu. Brzmi jak przewrotne motto i chętnie przypisałbym je Charlotcie – imprezie, której wróżymy karierę międzynarodową. To co przygotował Marcin Spirowski z nieliczną grupką swoich przyjaciół było prawdziwym majstersztykiem: organizacyjnym, marketingowym, a przede wszystkim offroadowym. A to, że klamki fruwały jak bałtyckie mewy, naprawdę nie miało żadnego znaczenia.
Widzieliśmy gościa, który gdy przyszła pora startować z bojowym okrzykiem k…….aaaaaaa! ruszył przed siebie niczym szwoleżer, widzieliśmy Agnieszkę Smolińską, która na próbie enduro krzyczała: z drogiiiii! jakiemuś maruderowi, widzieliśmy i słyszeliśmy krzyczących fanów i piszczące fanki, gdy ktoś albo przyglebił, albo w pięknym stylu pokonał stertę opon.
Mokliśmy w deszczu, który momentami lał tak, że w mig wypełniał wodą każde zagłębienie, widzieliśmy na mecie szczęśliwych ludzi, dla których nie liczyło się zajęte miejsce, a sam fakt, że wytrzymali, że dali radę, że dojechali.
Charlotta Extreme to impreza wyjątkowa. Pierwszy dzień – zawody w Ustce na specjalnie zbudowanym torze w…. miejscowym porcie. Z jednej strony rybackie kutry, z drugiej blisko dwieście maszyn, na których riderzy mieli do pokonania trasę wiodącą przez wspomnianą próbę extreme, potem trochę lasu, a podczas eliminacji ustecką plażę plus kamienny falochron.
Ochotników na ten ostatni było niewielu, po plaży też wszyscy szybko przemknęli, bo clou programu tego dnia to wraki samochodów, opony, belki, kilkumetrowy walec (przez którego środek można było przejść z jednej strony toru na drugi) plus ślizgawica, gdyż co i rusz z nieba padał podobno przelotny deszcz, rosząc wszystko co się da.
Ale na pogodę Spira wpływu nie miał, natomiast na resztę tak i musimy przyznać, że wszystko było przygotowane na tip-top. Takiej organizacji nie powstydziłby się Red Bull Romaniacs, w którym Marcin jest przecież zakochany.
Miała być namiastka a wyszło jak wyszło… SUPER!!!!! Portowe wyścigi zgromadziły setki widzów, z których część podobnych emocji chyba nigdy nie przeżyła, ale… znakomita większość z nich pytała po zawodach – czy jeszcze kiedyś, może znowu nad morzem zawarczą motocykle?
Sądząc po tym, że włodarze Ustki zaangażowali się całym sercem w przedsięwzięcie należy mieć nadzieję na kolejną edycję, ale kto wie, może już w wariancie międzynarodowym? Pierwsze jaskółki już były i to nie byle jakie, bo na przykład stały bywalec Red Bull Megawatt Blake Gutzeit (Yamaha WR250X 2T).
Urodził się w RPA, teraz mieszka w Durbanie, a spotkać go można na wszystkich najważniejszych imprezach enduro na całym świecie. Blake przyjechał jako faworyt i jako faworyt wyjechał z nagrodą w wysokości półtora tysiąca euro w kieszeni. To co pokazał nie tylko w porcie, ale przede wszystkim na trasie w Charlotcie było najsmakowitszą offroadową ucztą: finezja, styl, opanowanie i ogromna skuteczność.
Znakomita szkoła dla tych wszystkich, którzy przyjechali nie tylko pościgać się dla fanu, ale także czegoś nauczyć. A było gdzie, bo niedzielna trasa okazała się rzeczywiście trudna, ale i przemyślana. Dla „kurczaków” (chicken) z ułatwieniami, dla PRO wyciskająca ostatnie krople potu, a czasami i łez. Walka rozegrana została na trasie kilkukilometrowej, na której najtrudniejszy fragment stanowiła próba Enduro. Trasa wręcz oblepiona kibicami, którzy żywo reagowali na wszystko, co działo się przed nimi.
I nawet ulewa ich nie zniechęciła, może także dlatego, że i riderzy w strugach deszczu również nie odpuszczali. Ot, taka solidarnościowa extrema. Żeby jednak nie było to tamto… Gutzeit miał rzeczywiście „dobry czas”, ale tuż za nim uplasował się nasz człowiek z Wojcieszowa Kuba Kucharski, piąty był Filip Więckowski. Kubie nie poszło pierwszego dnia, bowiem miał bliskie spotkanie z jednym z rywali, ale w Charlotcie pojechał koncertowo i zgarnął tysiąc euro.
A Spira? A Spira dwoił się i troił dzierżąc w dłoni potężny megafon i niczym peerelowski milicjant kierował całym ruchem. Wszędzie było go pełno, na starcie, na padoku, na trasie, gdzie czasami trzeba było przybić rozjechaną deskę, czasami cmoknął w policzek asystującą mu z pełnym oddaniem Anię.
Ten facet pokazał wszystkim, że można… że można zrobić taką imprezę, w takim miejscu, z taką ekipą i z takim rozmachem. Nie towarzyszył mu sztab ludzi, ani specjaliści od marketingu, ani tym bardziej z PZM, jeszcze na kilka dni przed zawodami apelował na fejsie o pomoc przy budowaniu toru…
I dał radę. Dał radę również pozyskać sponsorów nagród pieniężnych (najwyższa to 1500euro!) i media. Jednym słowem ten nie rzucający się w oczy gościu zwyciężył niczym Napoleon pod Austerlitz. I gdy schodził z podium po wręczeniu ostatnich nagród w pewnym momencie się uśmiechnął. A my pomyśleliśmy, że tak właśnie wygląda szczęśliwy człowiek, czyli Spira – Lucky Man.
fot. Krzysztof Hipsz