Pięć lat temu wylądowaliśmy w Los Angeles, aby przyjrzeć się Mistrzostwom Świata MXGP organizowanym na kultowym torze Glen Helen. Zafascynowani miejscem, organizacją i wielotysięcznym tłumem kibiców nie podejrzewaliśmy, że MX to nie jest wcale koronna dyscyplina amerykańskich motorsportów i kręci głównie gości po 40-tce.
Jak uświadomił nam pewien lokalny restaurator zabytkowych motocykli, numerem jeden dla Amerykanów jest Supercross.
To właśnie SX wzbudza najwięcej emocji i gromadzi największą publiczność na najbardziej prestiżowych stadionach w USA. Dlatego w tym roku postanowiliśmy przekonać się na własnej skórze czy tak jest rzeczywiście. Wybór padł na San Diego: około 20 stopni w ciągu dnia gwarantowały komfortowe wręcz warunki. Co prawda rok temu aura spłatała figla organizatorom zalewając tor hektolitrami deszczówki, tym razem jednak prognozy były znacznie bardziej optymistyczne. Podróż za Ocean przebiegła z małymi komplikacjami. British Airways, z którego usług skorzystaliśmy, spóźnił się do Londynu, w związku z czym do Los Angeles zamiast bezpośrednio polecieliśmy z przesiadką w Filadelfii. Ale nie dość, że podróżowaliśmy 8 godzin dłużej, to jeszcze w tym całym bałaganie zapodziały się gdzieś nasze bagaże w tym bezcenny laptop co uniemożliwiło nam przez kilka dni jakiekolwiek działania w necie. Jedyna pociecha to fakt, że samolot do LA był prawie pusty (w sumie podróżowało nim… 8 pasażerów), więc lot upłynął na leżąco.
Jadąc do hotelu goli jak święci tureccy mieliśmy przy sobie jedynie paszporty i karty kredytowe plus samochód z wypożyczalni (uwaga! paliwo w USA podrożało, są stacje gdzie galon kosztuje ponad 5 „zielonych”!). Trzy dni czekaliśmy na walizki robiąc niezbędne zakupy na koszt Anglików, by na dzień przed wyjazdem do San Diego w końcu odebrać zaginiony bagaż. Kamień z serca… Do Diego jedzie się około czterech godzin z przerwami na krótkie postoje „widokowe”. Pomykając brzegiem oceanu można zobaczyć różne rzeczy, na przykład ćwiczące na plaży oddziały marines. Zanim trafiliśmy do hotelu obowiązkowa wizyta w La Jolla, gdzie na plaży stada fok i morsów wygrzewają się w towarzystwie kąpiących się.
A następnego dnia… supercrossowa uczta! Tym razem w naszej relacji nie będzie wyników, opisu poszczególnych wyścigów, tabelek i zestawień klasyfikacji generalnej. Tym razem chodzi o przeżycia jakich doświadczyliśmy wspólnie z 50 tysiącami kibiców wielkiego ścigania na stadionie Petco Park w San Diego. Usytuowany niemal w samym centrum miasta pośród wielopiętrowych biurowców od lat jest miejscem corocznych zmagań amerykańskiej elity Supercross. Lokalizacja robi wrażenie, a zaskakującym dopełnieniem są nisko przelatujące pasażerskie samoloty lądujące na pobliskim lotnisku.
Od wczesnych godzin rannych barwny tłum kibiców w każdym wieku kierowały się pod jedynie słuszny tego dnia adres: Parc Boulevard 100 (ceny biletów od 19 do 350$). Zablokowane przez policję ulice dojazdowe, szumiące nad głowami palmy, niczym nie skażony błękit nieba, wszystko to tworzyło niezwykłą atmosferę. Bez trudu odnaleźliśmy Welcome Office, gdzie czekały nas nas identyfikatory uprawniające do poruszania się po całym terenie Petco (niestety tor był poza naszym zasięgiem). Zanim jednak przekroczyliśmy bramy stadionu, po drugiej stronie ulicy zlokalizowano coś na kształt padoku, gdzie na kibiców czekały różne atrakcje w postaci firmowych straganów, można było sprawdzić swoje jeździeckie umiejętności na moto symulatorach, zrobić selfie z monsterkami i napić się wszechobecnego piwa.
Nasz rekonesans nie trwał jednak zbyt długo, ciekawość jak wygląda Petco od środka okazała się na tyle silna, że dość szybko opuściliśmy to trochę jarmarczne miejsce gruntownie przewiskani przez służby porządkowe, zarówno przy wejściu jak i przy wyjściu. Po raz drugi zawartość plecaka i kieszeni została zweryfikowana przy stadionowych bramkach. Potem ruchomymi schodami w górę i… dech zaparł widok płyty baseballowego boiska zamienionej w supercrossowy tor. Mega wrażenie! Gdy pojawiliśmy się na pustych jeszcze trybunach, trwały kwalifikacje najpierw grup A i B 250-tek, po nich A i B 450-tek, a na koniec tej części imprezy przed przerwą kwalifikacje klasy KTM Junior.
W oczy rzucał się gigantyczny telebim widoczny chyba z każdego miejsca stadionu, natomiast w każdej sekcji na trybunach zamontowano mniejsze monitory ułatwiające obserwację tego wszystkiego co dziej się podczas wyścigu. Kwalifikacje zaczęły się jak zwykle o godzinie 13.00 i tradycyjnie rozgrywały się przy pustych trybunach. Być może dlatego, że ostateczna pierwsza finałowa rozgrywka miała rozpocząć się o godzinie 19.00, więc nie wszystkim może odpowiadać kilka godzin spędzonych na niezbyt wygodnych krzesłach w dodatku przy gwałtownie spadającej temperaturze.
No ale od czego jest całe ogromne gastronomiczne zaplecze? Fakt, ceny były jak na Stany wyjątkowo wysokie… Zwykły suchy precel kosztował 7 dolarów, piwo… 15, Sądząc jednak po zadziwiająco licznej grupie podchmielonych kibiców miało się wrażenie, że zawody tratowane były przez nich jako swoisty event towarzyski, podczas którego nie wszystkich interesowało to, co działo się na torze.
A szkoda, bo tym razem kwalifikacje miały dość zaskakujący przebieg. W pierwszych najszybciej pojechał Cooper Webb, ale tuż za nim zameldował się Blake Baggett, w drugim przejeździe objechał rywali Adam Cianciarulo.
Zapowiadały się naprawdę niezwykłe emocje. Potem nastąpiły dwie godziny przerwy, podczas której spacer po torze tradycyjnie odbyli zaproszeni goście, rodziny zawodników i miejscowe VIP-y, taka tam już tradycja. Z kolei publika szczelnie okupowała liczne bary konsumując w sporych ilościach piwo, jakby na terytorium USA panowała prohibicja.
Punktualnie o siódmej wieczorem nagle zagrzmiało, w powietrze wystrzeliły kolorowe race a na torze pojawił się poczet sztandarowy Marynarki Wojennej USA. Wszyscy wstali… W tym momencie złożono hołd weteranom armii amerykańskiej, a następnie odśpiewano hymn Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.
W tym czasie stadion wypełnił się do ostatniego miejsca, nie było ani jednego wolnego fotela. Po oficjalnej ceremonii otwarcia nastąpiła prezentacja startujących zawodników. Jednych oklaskiwano bardziej, innych mniej, ale największy aplauz wywołało pojawienie się Chada Reeda.
Australijczyk po 20 latach wspanialej kariery postanowił pożegnać się w tym roku z motorsportem. Ogromne brawa zebrał także gość specjalny Ricky Brabec, tegoroczny zwycięzca Rajdu Dakar. No a potem mieliśmy wspaniały pokaz mistrzowskiej jazdy SX, tym razem zakończonej sukcesem Coopera Webba. Zdecydowanie zawiedli Tomac (zwycięzca sprzed tygodnia) i rudowłosy Roczen (triumfator sprzed tygodni dwóch).
Różnica punktowa między nimi była niewielka, więc wszyscy spodziewali się, że walka o dominację w tabeli będzie zacięta. Publiczność w San Diego spotkał jednak ogromny zawód, żaden z nich nie stanął nawet na podium, bo objechali ich Cianciarulo i Baggett. I to była największa niespodzianka tego wieczoru.
Więcej o zawodach w San Diego plus wypowiedzi czołówki AMA SX w marcowym wydaniu X-cross.
fot. Krzysztof Hipsz, Honda, Monster Energy