22 powody gniewu Dungeya

Nie dość, że pechowa trzynastka, to jeszcze nieszczęścia chodzące parami. XIII runda AMA SX w St. Louis była dowodem na słuszność tych powiedzeń.

A ludzie, którzy się o tym bezpośrednio przekonali to… para liderów generalki, czyli Ryan Dungey (prowadzący w klasie 450) oraz Joey Savatgy (prowadzący w klasie 250).

Klasa 250

Przede wszystkim zabrakło Alexa Martina, który w Detroit wyleciał z toru jak z procy po kolizji z Christianem Craigiem (możecie zobaczyć to TUTAJ). Najszybciej wyrwali do przodu ci, którzy są obecnie najlepsi: Savatgy i Smith. Ten drugi rozochocił się pierwszą wygraną w swej karierze (w Detroit przed tygodniem) i na serio zaczął myśleć o powtórzeniu tego sukcesu. Ten pierwszy z kolei chciał się umocnić na fotelu lidera i pognębić konkurentów. Za nimi ciągnęli Audette, Cianciarulo, Osborne i Ferrandis. Wszystko szło dobrze i po myśli najszybszej dwójki do ok. ósmego okrążenia na wijącym się gęsto niczym wąż torze.

Wtedy stała się rzecz przełomowa, bo oto na sekcji rytmicznej prowadzącego Savatgy’ego wybiło z tego rytmu i to tak skutecznie, że wylądował poza torem! Prezent z uśmiechem (w duchu) przyjął Smith no i zaczęła się druga najpiękniejsza przygoda jego SX-owego żywota. Jordon Smith popędził bowiem jako lider i jedyne co musiał jeszcze zrobić, to postarać się, by nikt mu tej radości nie zepsuł jakimś śmiałym manewrem. Rozgniewany niepowodzeniem Savatgy dwoił się i troił, a nawet w samiusieńkiej końcówce wyścigu dopadł rywala. Jednak Smith odparł atak i wytrzymał nerwowo zostając po raz drugi zwycięzcą Main Eventu w supercrossie! Savatgy miał tego pecha, że po drodze albo zdarzały mu się momenty zawahania, albo niepewności i nie był w stanie wyprzedzić konkurenta. Na domiar złego napatoczył mu się jeszcze maruder, który „przykleił” mu się niemal do koła w czasie wyprzedzania. Trzecim uczestnikiem podium okazał się ten, który niedawno jeszcze rządził i dzielił czyli Zach Osborne. Bardzo dobre czwarte miejsce zajął niepokorny Ferrandis, pokazując po raz kolejny solidną regularność w zajmowaniu wysokich miejsc.

W tabeli kolejność pozostaje bez zmian, czyli nadal jest ciasnota i tłok. Nikt nie może być pewny swego miejsca i swego losu. Teraz Dywizję Wschodnią czeka przerwa i jej jeźdźców zobaczymy w akcji dopiero 29 kwietnia w East Rutherford w stanie New Jersey. Pora powrócić do Dywizji Zachodniej i zobaczyć jak przygotowani są do boju Hill, Plessinger czy Mc Elrath. Odpowiedź otrzymamy w Seattle.

Klasa 450

Jak rozzłościć Ryana Dungeya? Wystarczy być dublowanym i nie ustąpić mu pierwszeństwa przejazdu podczas wyścigu. A że przy okazji można mieć numer 22, to już całkiem inna sprawa. Sprawa trochę honorowa, bo co innego gdy blokuje mistrza „jakiś rider”, a co innego gdy jest to sam Chad Reed. Któż by się spodziewał, że to on będzie bohaterem (tyle że nieco negatywnym) tego wieczoru? Z innych niezbyt dobrych newsów trzeba wymienić koniec uczestnictwa w cyklu dla Treya Canarda (znowu?!) z powodu poważnej infekcji wirusowej. Gdy opadły bramki startowe okazało się, że najszybciej zareagowali Dungey, Tomac i Anderson (w takiej kolejności przemknęli linię holeshota). Ale mylili się ci, którzy sądzili, że w końcu Dungey się odegra i odleci wszystkim po wygranym starcie jak za „dawnych dobrych czasów”. Tu i teraz był jeszcze lepszy rider! Eli Tomac nie musi wygrywać startu. Wystarczy, że włączy swój dodatkowy bieg i potem pozostaje mu tylko utrzymać koncentrację, gdyż cała reszta mu po prostu zbyt dobrze wychodzi.

Szybko przeszedł Dungeya jeszcze zanim odliczyli pierwsze kółko. Stało się to w ciasnym zakręcie, gdzie Eli wywiózł Ryana na zewnętrzną, po czym bez trudu objął prowadzenie. Widząc co się dalej święci i znając doskonale rachunki punktowe urzędujący mistrz zerwał się do walki o przetrwanie na fotelu lidera. Jego strata była niewielka i atak na Tomaca miał wszelkie szanse powodzenia. Ale właśnie wtedy, gdy powinien się lada chwila rozpocząć, do „gry o tron” wszedł kompletnie nieoczekiwanie dublowany Chad Reed. Zignorował niebieskie flagi i jakby nigdy nic postanowił sobie nagle powalczyć z Dungeyem. Jaki był cel tego nieoczekiwanego oporu wie zapewne tylko on sam, ale u widzów wywołało to kompletne zaskoczenie, natomiast u fanów Dungeya głośne protesty i nieprzychylne komentarze. No wyglądało to tak, jakby Reed „dogadał” się z Tomacem, żeby zablokować mu największego rywala. Efektem tej niespodziewanej solidarności z prowadzącym była oczywiście powiększająca się strata Dungeya, której już nic niestety nie zminimalizowało. Cała ta akcja „przystopuj Dungeya” rozpoczęła się, gdy zegar wskazywał 5 minut do końca a na mecie, którą pierwszy niezagrożenie minął Tomac, strata Dungeya wynosiła ok. 7 sekund. Trzeci dojechał wybudzony z niemocy Musquin, który cały czas kontrolował swoją pozycję i jechał pewnie po swoje. Czwarty tego wieczoru był Jason Anderson. Wrócił Cooper Webb, jednak nie odegrał żadnej znaczącej roli. Po całej zabawie Dungey chciał wyrazić swój gniew na postawę Reeda.

Ponieważ „sprawca największej niespodzianki wieczoru” szybko czmychnął z toru, pozostało mu pokazanie gestami w kierunku publiczności i sędziów„co to miało być do diabła?”. Po imprezie rozgniewany mistrz orzekł, iż „Reed nie ma dla nas szacunku”. Dungey pozostał liderem, ale Tomac już jakiś czas temu uruchomił zegar, który nieubłaganie odlicza jego stratę punktową. Po St. Luis zegar pokazuje już zaledwie CZTERY… Jeżeli wydarzenia toczyć się będą tak jak teraz, to za dwie rundy Tomac powinien zostać liderem. Czy dojdzie do ataku rozpaczy Dungeya, czy do walki na noże na kolejnym torze? Odpowiedź poznamy w mieście Nirwany, Pearl Jam i Soundgarden.

Fot. KTM, Monster Energy